poniedziałek, 16 czerwca 2014

11-12-13, czyli czarna rozpacz, smutny Zenon i bujanie

11. Jednym z najbardziej ryzykownych prezentów są bilety na koncert. Dostając płytę czy książkę, można się z nimi zapoznać nawet po łebkach, a jeśli się nie spodobają, można je dodać do kolekcji jako zły przykład albo sprzedać. Z biletami jest inaczej - są one zaproszeniem do wspólnej zabawy, a jeśli są drogie, to dodatkowo szczodrym gestem ze strony darującego, z którego po prostu wypada skorzystać. Jednak zawsze dostawałam zaproszenia na występy legendarnych wykonawców, którzy zawsze dowodzili swojej wartości, mimo, że ich nie słuchałam na co dzień. Koncert Deep Purple był najlepszym występem, na jakim byłam, a po widowisku Rogera Watersa kupiłam sobie nawet koszulkę. Czego więc mogłam spodziewać się po Black Sabbath?

Nadmienię tutaj, że bilet na początku oddałam ojcu, bo uznałam to za niesprawiedliwe, że ja mam iść na koncert jego ulubionego zespołu, jednak ostatecznie okazało się, że nie ma on czasu. Nastawiłam się neutralnie - zespół na pewno da czadu i może nawet mi się spodoba. Czyli w sumie bardziej pozytywnie, niż neutralnie. Jakże się myliłam.

Na samym początku zatrzymano mnie na bramce, bo zapomniałam, że na takich wielkich koncertach oprócz niebezpiecznych przedmiotów nie można mieć także tabletu czy butelek z napojami. Mój siostrzeniec (byłam tam z rodziną) musiał odnosić mój plecak do daleko położonego samochodu, bo depozyt kosztował 50 złotych. W międzyczasie oraz po tym pobyt umilały nam rzesze metali (mind you, na Deep Purple miałam bilet VIP i nie było takiego problemu), do których jestem szczerze uprzedzona - jasne, są wśród nich fajni ludzie, jak w każdej subkulturze, ale większość prezentowała się jak typowi elitaryści albo dresowaci krzykacze. Większość nosiła świeżo lub nieświeżo kupione koszulki Black Sabbath, ale dało się zauważyć też sporo Metallici, AC/DC, Iron Maiden czy Aerosmith. Generalnie czułam lekki odrzut, ale czego się spodziewać. Zjadłam jakiś niedobry naleśnik z serem, śmietaną, czerwoną papryką i jakąś okropną przyprawą wyglądającą jak pestki słonecznika i weszliśmy na arenę.

Na początek grał support. Reignwolf zrobili na mnie dobre wrażenie, wokalista był bardzo sympatyczny i skromny, potrafił śpiewać i nawet zszedł do tłumu na jeden kawałek. Reszta też spisała się dobrze. Skoro support był dobry, to główna atrakcja musi być świetna, prawda? Prawda?

Ozzy Osbourne od początku mnie zaskoczył. Jeśli byliście na więcej niż trzech koncertach, to na pewno wiecie, że artyści po prostu się spóźniają. Od dziesięciu minut do godziny opóźnienia. Zespół natomiast dał znać na osiem minut przed wyznaczonym czasem! Wokalista krzyknął coś do szalejącego tłumu i rozpoczął się pierwszy kawałek. Pierwsze, co rzuciło się w uszy, a raczej na uszy, to potworna głośność. Jeśli któreś z Was, czytelnicy, uważa, że tak właśnie powinno być, to znaczy, że macie gdzieś muzykę i zależy wam tylko na łomocie. I patrzę na Was z góry. A to właśnie koncerty metalowe, a nie elektroniczne powinny być bardziej wyciszone, ponieważ przy takim natężeniu dźwięku nie słychać nic poza rzężeniem i perkusją. Nie pomagał też fakt, że koncert odbywał się na stadionie, co tylko wzmacniało hałas. Pierwszy kawałek to oczywiście War Pigs, nawet ja to rozpoznałam. Za zespołem wyświetlane były wizualizacje - na początku po prostu członkowie w makro, potem mniej czy bardziej kiczowate, ale jednocześnie udanie urozmaicające widowisko kolaże gotyckich i metalowych motywów. Z całego koncertu wyróżniały się tylko klasyczne Black Sabbath i God is Dead? z albumu 13. Reszta brzmiała zupełnie identycznie - te same riffy, ta sama perkusja, to samo rzężenie i ten sam łomot. Przez ponad półtorej godziny. W międzyczasie potrafiłam się wyłączać i wyobrażać sobie swoje życie, gdybym ogłuchła po koncercie (półgłucha byłam jeszcze kładąc się spać parę godzin później) albo co by było, gdyby ktoś miał zaawansowany technologicznie, nieprzewracalny fotel na podwyższeniu, dzięki któremu siedziałby wygodnie ponad falującym tłumem. Ozzy brzmiał okropnie. Od razu powiem, że w ogóle nie cierpię jego głosu, że według mnie brzmi jak koza (ale nie jak Közi) i że nie potrafi wydobyć z siebie melodii. Ponadto był strasznie zmanierowany - widać, że wszystkie kwestie mówił z wyćwiczeniem i że audiencja jak stado baranów posłucha każdego rozkazu idola w rodzaju get fucking crazy. W koło Macieju można było usłyszeć: are you having fun? I can't (fucking) hear you/now I can, I wanna see your fists/hands, coo-coo, coo-coo - it's fucking good to be crazy i na koniec - o zgrozo - if you go that extra crazy, we'll play one more song (please don't!). Wokalisty zresztą i tak nie było słychać przez większość utworów - jego głos przebijał się gdzieś tam przez kakofonię dźwięków, ale nie można było nic z tego zrozumieć, a co dopiero posłuchać. Jedynym urozmaiceniem występu był do znudzenia rozwlekły popis solowy perkusisty, dudniący mocniej niż wszystkie serca na sali razem wzięte i po kilku minutach sprawiający raczej wrażenie umożliwiacza czasu na naradę dla zespołu. Bardzo nie chciałam okazywać mojego znudzenia, poirytowania i psychiczno-fizycznego bólu, ale nie dałam rady. Jakaś fanka siedząca przede mną wymieniła ze mną nienawistne spojrzenia (z innych powodów, oczywiście), a pod koniec, w trakcie ostatniego aplauzu, kiedy chyba jako jedyna nie wstałam z siedzenia, jakiś dzieciak (nie wiem, czy wiekowo, czy tylko umysłowo) z zawziętością kopał moje krzesełko. Szacunek tak do zespołu, jak i do fanów spadł w tym momencie do zera. Macie chujowy gust. Idę posłuchać Vermin in Ermine.

12. Następnego dnia spotkałam się z Karoliną w Centrum i poszłyśmy do odkrytego przez nią sklepu płytowego. Zaraz na początku, oglądając płyty ustawione przy wejściu (wszystkie po 19.99) natknęłam się na The Stars We Are i Tenement Symphony na CD. Dopiero po pewnym czasie zorientowałam się, że to pierwsze miało obcięty róg na booklecie, a to drugie coś jakby dziurę zrobioną dużym dziurkaczem. Przeglądałyśmy całą masę śmieciowych płyt po pięć złotych - i mówiąc śmieciowych, mam na myśli Śmieciowych przez duże Ś. Poza kilkoma zagadkowymi, niszowymi wykonawcami znalazłyśmy (między innymi) muzykę z Kościoła Baptystów i smutnego ZENONa. A na koniec, tu już w nieśmieciowych winylach, całą masę markowych Almondów. Ponieważ o drzwi obok znajdował się drugi, mniejszy sklepik, gdzie znalazłam winyl You've Got Foetus On Your Breath (!!!), miałam dylemat, co kupić. Vermin in Ermine co prawda mam już na CD, a w tym wydaniu brakowało chyba wkładki z tekstami, ale to jednak Vermin in Ermine. Ostatecznie 35 złotych wydałam na Foetusa i po piątaku na single Something's Gotten Hold of My Heart i Tears Run Rings oraz cukierki na wagę. To dopiero pocieszenie!

13. Po ostatnich doświadczeniach do Orange Warsaw Festival nastawiona byłam sceptycznie. Nauczyłam się już, że znany wykonawca nie równa się wybitne wykonanie. Ten bilet też zresztą dostałam od tej samej osoby, a ponieważ znalazł się i drugi dodatkowy, zabrałam ze sobą Chilkat. Zdecydowałyśmy się udać się tam w połowie czasu występów, to jest opuściłyśmy pięć zespołów. I to był doskonały wybór! W takim wypadku zabawiłyśmy na dwóch koncertach, a trzy pozostałe tylko odwiedziłyśmy na minutę czy dwie. Na początek wpadłyśmy na arenę do Queens of the Stone Age. Fajnie nam się chodziło naokoło przy takiej muzyce, ale wokalisty nie było słychać przez hałas. Potem udałyśmy się posłuchać Lily Allen. Lily śpiewała naprawdę świetnie, udźwiękowienie było doskonałe, nawet było słychać słowa utworów. Wizualizacje były ciekawe, a wokalistka miała wyjątkowy urok osobisty. Zagadywała często do audiencji i współczuła nam, że stoimy w deszczu. This fucking rain is a nightmare! It's just Not Fair! - świetne wejście dla utworu! Odwiedziłyśmy potem Kings of Leon - czy kto ich lubi, czy nie, ale trzeba przyznać, że potrafili grać. W końcu udałyśmy się na gwóźdź programu - zobaczyć z bliska samego Snoop Dogga. Naiwnie myślałyśmy, że dobijemy się do samej sceny, ale nie wzięłyśmy pod uwagę tłumu napalonych nastolatków, przeciskających się raz po raz przez widownię. Szybko zrezygnowałyśmy z planu spokojnego obserwowania rapera i wczułyśmy się w atmosferę hip-hopowego koncertu, machając rękami i skacząc w rytm ogłuszającego basu. Było zabawnie. W ubiegłym roku zaliczyłam kąpanie się w kiślu, a w tym rapowe bujanie z dzieciakami. To ważne w życiu. Na sam koniec wystąpił młody DJ Martin Garrix, ale jego popis nie zrobił na nas wrażenia - basowy łomot słychać było jeszcze za Wisłą. Z obolałymi nogami wróciłyśmy do domu. W tym dniu bawiłyśmy się dobrze.