wtorek, 18 listopada 2014

Wczoraj minął rok od prawdziwego początku mojej fazy na migdały (nie liczę loopowania Tainted Love/Where Did Our Love Go i Torch z nieświadomością, że migdały). Tym samym chyba mogę dumnie uznać to za największą fazę w moim życiu. Heheszki.
Artystyczna pornografia była tuż pod moim nosem. Obejrzałam w niedzielę.

Około dwóch tygodni temu zaginęła Luna.

piątek, 14 listopada 2014

Ojciec ogolił głowę na łyso, bo włosy wypadały mu po radioterapii. Właśnie pomagałam mu w poprawianiu golenia.

niedziela, 2 listopada 2014

Kiss Me Once

Mocno się z tym ociągam, ale nie mogę nie wspomnieć o długo oczekiwanym koncercie Kylie Minogue, na którym miałam zaszczyt być obecna trzy dni temu, w czwartek. Czułam się dość nieusatysfakcjonowana nie idąc na koncert JAMC na początku sierpnia, więc gdy tylko przeczytałam zapowiedź koncertu piosenkarki mojego dzieciństwa, której jestem fanką do dziś, nie mogłam sobie pozwolić na ominięcie takiego wydarzenia. Udało mi się uprosić biletową ciotkę o bilety dla mnie i mojej dziewczyny i po stresach oraz długim czasie oczekiwania odebrałam pocztą dwa błyszczące papierki. Wyjechałyśmy z C. nieco później, niż planowałyśmy, bo zabrakło nam motywacji, żeby stać pod samą sceną przez kilka godzin (jak się później okazało, i tak wymagałoby to wykupienia biletu na tę część sceny, a my miałyśmy miejsca siedzące). Przyjechałyśmy w czasie występu supportu (dwóch DJ'ów) i na około godzinę przed widowiskiem usiadłyśmy na specyficznie usytuowanych miejscach - podobnie jak na koncercie Deep Purple w 2009 siedziałyśmy po ukosie na lewo od sceny, z tym, że przy samej barierce, która utrudniała początkowo widok mojej towarzyszce, która na szczęście później przestała zwracać uwagę na pręty, przyćmione przez performance. Scena oczywiście była połączona z wybiegiem, zakończonym mniejszą sceną, gdzie w przypadku obu uwzględnione zostały dwie windy pod podłogą, umożliwiające efektowne teleportacje ze zmianą strojów pomiędzy aktami. W czasie tej godziny wyświetlony został teaser w postaci kompilacji trzech teledysków, razem nazwanych Sleepwalker. Mam nadzieję, że po zakończeniu trasy zostaną one udostępnione poza nią. Sam koncert zaczął się od deszczowego intro, po czym Kylie, jak to Kylie, wyłoniła się spod głównej sceny na podświetlonej czerwonej salwadorowskiej pufie w kształcie pełnych ust. W tle wyświetlane były oryginalne, ekskluzywne teledyski do każdego z utworów. Nie będę tu opisywać wszystkich kreacji, meandrujących między dyskotekowymi cekinami, przez campowe różowe falbanki i outfity S&M, aż po ekstrawaganckie pióropusze, krzyże i klasyczną zwiewną suknię, odpowiednio dopasowane pod klimat poszczególnych części przedstawienia - hitów i coverów jeszcze z lat 80tych, nostalgicznych 00s i zupełnie nowych utworów. Od wiecznie młodej Kylie jak zawsze promieniowała czysta, pozytywna energia - jej interakcja z publicznością była dla mnie najbardziej niezwykłą częścią całego widowiska, szczególnie jak na gwiazdę kalibru Madonny. Widać było, że naprawdę kocha to, co robi - co rusz zagadywała do publiczności (włącznie z polskimi "dobry wieczór" i "dziękuję - dziękuję, is it the right pronunciation?"), co było ułatwione przez playback podłożony pod część utworów, pozwalający na nieprzerywanie show. W czasie utworu Can't Get You Out of My Head fani znajdujący się najbliżej sceny wyciągnęli karteczki z napisem "La" (z tyłu których widniały usta, które wyciągali przy Kiss Me Once), na co Kylie wygłosiła zabawne przemówienie na temat skomplikowanego tekstu w tej części utworu ("To idzie tak: la la la, la la la la la lalalala, nie na na na, to inny utwór..."), a potem dała chwilę fanom na zaśpiewanie tej części samemu. Najpiękniejszy moment nastąpił pod sam koniec, kiedy wokalistka wyszła na wysuniętą scenę i zaczęła komentować, zachwycać się widownią i czytać transparenty, którymi machali przybyli. Ktoś trzymał napis Selfie Me Once i Kylie zaprosiła go - a właściwie ich - na scenę. Okazało się, że była to młoda para z Pragi (o ile mnie pamięć nie myli), jeżdżąca za idolką po świecie i z tego co pamiętam, to chyba nawet ich rozpoznała, po czym zrobili sobie z nią wymarzone selfie i przytulili się. Potem padło pytanie czy ktoś jeszcze chce mieć selfie i na scenę zaproszony został niejaki Krystian, który już na miejscu wyciągnął flagę z napisem The Day My Dreams Come True i na sali zapanowała niewypowiedziana radość. Mingoue pochwaliła przygotowanie fana i zaśmiała się, czy w przypadku niezaproszenia go na scenę trzymałby transparent The Day My Dreams Didn't Come True, po czym jego też przytuliła i po zejściu chłopaka ze sceny spytała, czy widownia ma jakieś życzenia. Tłum wykrzykiwał dwa tytuły, ale jako pierwszy przebił się In Your Eyes, którego pierwszą zwrotkę i refren Kylie zaimprowizowała z minimalistycznym rytmem w tle. "Szczęśliwi?" Na drugi ogień poszło nostalgiczne The Loco-Motion ("Niesamowite... ta piosenka była hitem w 1987, a teraz jest 2014 i nadal śpiewamy ją tu razem"), już z nieco pełniejszym podkładem - utwór miał być tym lepszy, im mocniej fani naśladowali ruch kół lokomotywy. Na koniec piosenkarka zadedykowała wszystkim All the Lovers i zniknęła pod sceną... tylko po to, by po deszczowym outro i kilku minutach wyłonić się z rzeczywiście ostatnim utworem, Into the Blue. Wśród całego repertuaru najbardziej wyróżniały się wspaniały cover Need You Tonight (oryginalnie w wykonaniu INXS w 1987 roku), rockowe Kids i cały akt z campowymi wizualizacjami i strojami. Jedyne, co mi nie pasowało na koncercie, to sztywność części publiczności, która poświęcała cały czas na nagrywanie (duch czasów), ale z drugiej strony nie miałabym czego teraz linkować (choć oczywiście jakość nagrań nie równa się zupełnie prawdziwym wrażeniom). Overall był to jeden z lepszych koncertów, na jakich miałam przyjemność być obecna. Jeśli Kylie zdecyduje się wpaść do nas znowu za parę lat, to nie będzie mogło mnie tam zabraknąć.

Szkoda tylko, że potem miałyśmy spory problem z powrotem do Warszawy...

Tutaj możecie przeczytać trochę więcej o odbiorze trasy przez krytyków.

poniedziałek, 13 października 2014

żółć

Minęły dwa dni od dewastującej awantury, kotłującej mnie, mojego przyjaciela i moją pechową dziewczynę w bagno goryczy. Powiedziała mi wtedy, nad ranem w sobotę, że pierwszy raz czuła to, co ja czuję podczas kłótni rodziców przez całe życie. Strach i bezradność. Nie wygląda to wszystko dobrze.

Za kilka dni wyniki ze szpitala najprawdopodobniej potwierdzające raka płuc u ojca.

środa, 1 października 2014

Śmieszna sprawa, moja retrospektywna faza na Yu-Gi-Oh! trwała dokładnie cały wrzesień. Dzisiaj wyjęłam ze skrzynki pocztowej "enchanted" i wracam do Marca, zgodnie z planem.

niedziela, 21 września 2014

niezrozumiałe sprawy shippingów i nadmierne analizowanie

W marcu 2010, rozmawiając z Raixly przez komunikator swoim zwyczajem wyśmiewałyśmy wygląd postaci z typowych seriali shōnen (takie postaci, z opaskami na głowie i postawionymi włosami nazywałyśmy "Chio Chips", nawiązując do kart z Dragon Ball, dodawanych kiedyś do tych chipsów). Przewijały się postaci z Bakuganów, Beyblade'ów, Duel Masters, ale największą furorę zrobiła moja rozmówczyni, wysyłając ten obrazek. Wygląd postaci z tej serii uznałyśmy za tak głupi, że obiecałyśmy sobie, że obejrzymy ją i szydząc będziemy miały najpyszniejszą zabawę pod słońcem. Raixly wzięła to nieco mniej poważnie niż ja (taki to już mój charakter z tym przejmowaniem się tym, czym nie powinnam), więc pierwszy krok należał do mnie. Tutaj następuje ważny moment, kiedy zwróciłam uwagę na to, że przed powstaniem Duel Monsters istniała jeszcze pierwsza seria (błędnie nazywana przez fanów season 0), wykonana przez inne studio (Toei), która, z czego niedługo potem zdałam sobie sprawę, opierała się na pierwszych siedmiu tomach mangi, których fabuła różniła się z kolei wyraźnie od tego, co większość dzieciaków zna z adaptacji studia Gallop. Możliwe, że innym razem poruszę sprawę różnic w budowaniu postaci w oryginale i adaptacjach, czy karygodnej cenzury, która okaleczyła tę serię i sposób patrzenia na nią przez wiele osób. Tutaj jednak chciałam się zająć czymś, nad czym dużo ostatnio rozmyślałam. Jak łatwo można się domyślić, Yu-Gi-Oh! niespodziewanie podbiło moje serce, okazując się serią oryginalną i niekiedy nawet zaskakującą (szczególnie manga, której niestety nie miałam jeszcze okazji przeczytać w całości), choć jednocześnie posiadającą pewien liniowy przebieg, charakterystyczny dla tego gatunku. Tutaj będę się opierać przede wszystkim na dwóch pierwszych adaptacjach anime (nie licząc filmów) z wiadomych względów. Poza tym z tego, co wiem, to w mandze nie ma aż tylu tych momentów do dowolnej interpretacji (co nie oznacza, że ich w ogóle nie ma).

Disclaimer: Wiem doskonale, że 90% osób czytających ten post (skąd tu codziennie tyle wyświetleń? 51?!) nie będzie miało pojęcia, o czym mówię. Jako że traktuję ten blog poniekąd jako szkicownik do myśli, wyrzekam się obowiązku umieszczania tutaj wyłącznie zrozumiałych informacji. Lol. Piszę w ten sposób tylko po to, żeby móc użyć słowa disclaimer.
Wszystkie ilustracje po lewej są autorstwa Autora.
Poza tym cały tekst to spoilery.

Pytanie, dlaczego ludzie shippują/pairingują wydaje się proste do odpowiedzenia, lecz mimo to co krok spotykam osoby, które nie potrafią tego fenomenu zrozumieć. Wydaje mi się, że podstawą tego zjawiska może być potrzeba tworzenia wątków romantycznych w uniwersach, w których ich brakuje. To może być wytłumaczeniem, dlaczego dla serii z elementami pornograficznymi prawie nie ma fanartów o treści pornograficznej, za to przeglądając fanarty Pokémon (niestety) trudno na nie nie trafić. Tym samym w seriach shōnen, które nie skupiają się na romansie, tylko (zazwyczaj) na przyjaźni, ten drugi wątek może być (czasem błędnie, a czasem... niekoniecznie błędnie) interpretowany jako romans między postaciami. Ludzie właśnie dlatego wykorzystują już istniejące postaci, zamiast tworzyć własne, ponieważ te zdążyli już poznać, polubić i przywiązać się do nich. Pomijam tutaj kwestie niesławnych self-insertów parowanych z ulubionym bishōnenem. Kazuki Takahashi swoją umiejętnością tworzenia interesujących i, jeśli niezupełnie oryginalnych, to na pewno dobrze zbudowanych postaci, zdobył sobie przewagę nad wieloma seriami. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że do Yu-Gi-Oh! istnieje niemal każda kombinacja pairingów, nawet zupełnie absurdalnych? Co więcej, o ile niektóre są tworzone w charakterze parodystycznym, to nadal wiele z nich jest (na poważnie) wspieranych fanartami, fanficami i dōjinshi. Od razu muszę tutaj nadmienić, że nigdy wcześniej nie byłam osobą supportującą niekanonowe shippingi, ponieważ zawsze uważałam to za naruszenie woli twórców (nie uznaję na przykład parowania Dio z Lucciolą, nawet mimo występowania tak-jakby-hintów do dowolnej interpretacji - analogicznie nie paruję Marika z Rishidem), ale jest jeden wyjątek, który zmienił moje nastawienie. Uniwersum YGO jest o tyle magiczne, że nie da się w nim nie wspierać przynajmniej jednego "nieoficjalnego" shippingu. Nie mam pojęcia, czy autorzy (mówimy o adaptacjach) zdawali sobie sprawę, że taka scena nie będzie interpretowana inaczej, niż jako OTP przez większość fanek (i czasem fanów). I takich scen (z tymi czy innymi postaciami) jest do wyboru, do koloru. Friendship my ass.

Coś w tym musi być, skoro po czteroletniej przerwie tak jak na początku nie potrafiłam zrozumieć, co widziałam w tym całym shippowaniu, tak po retrospektywie całej serii i przebiegu wydarzeń... cóż, przypomniałam sobie. Przeglądając starą listę pairingów, które supportowałam (thiefshipping, citronshipping, blueshipping, irateshipping, bronzeshipping, puzzleshipping, wishshipping) naszło mnie wiele myśli i chęć przeanalizowania każdego z nich (z uwagi na to, że części już nie fanuję). Dodam do tego kilka najpopularniejszych shipów, których nigdy nie lubiłam, bo to też ciekawa sprawa. Thiefshipping i citronshipping pozostawię na koniec, bo to trochę taki gwóźdź programu i inspiracja do całej tej analizy.

1. Mizushipping/blueshipping a prideshipping/puppyshipping et cetera:
Seto Kaiba to dla mnie niemal aseksualna postać - owładnięty żądzą zemsty za porażkę, którą odniósł (i później odnosił ponownie) w pojedynku z duchem faraona, zimny, okrutny, niezwykle inteligentny, piekielnie bogaty i skupiony wyłącznie na stawianych sobie celach, związanych z grą karcianą i technologią. Przy okazji totalny badass. Do każdego napotkanego człowieka zwraca się per "kisama" ("bastard"/"drań"), z wyłączeniem Jounouchiego, do którego zwraca się per "bonkotsu" (w wersji z napisami tłumaczone jako "deadbeat", ale po Polsku można to przetłumaczyć jako "plebs"). Zdaję sobie sprawę, skąd wywodzi się cała idea puppyshippingu - Kaiba upokarza Jounouchiego różnymi obelgami, Jounouchiemu śnią się różne dziwne sny z jego udziałem i wychodzi na to, że tak naprawdę to nie przyznają się do tego, że czują do siebie miętę. Nie, sorry, dla mnie to nie przechodzi. Na tej zasadzie każdy wróg to kochanek. To samo właściwie z shippowaniem Kaiby z głównym bohaterem (tutaj już chyba jedyne usprawiedliwienie to to, że w pierwszej adaptacji Kaiba obserwuje Yuugiego przez kamery, żeby upewnić się, czy nikt go nie pokonał w grze w karty przed nim, a w drugim anime wyraża niezwykłą ekscytację na myśl o walce z Yuugim). Dla mnie te shipy są totalnie na siłę i naginają charakter postaci, chyba, że oprzemy się na naukach Freuda i w każdej sytuacji dostrzeżemy jakiś hint (na przykład w tym, że ojczym Seto kazał mu nosić obrożę jako symbol bezwzględnego treningu). Ewentualnie prideshipping można by oprzeć na poprzednich inkarnacjach bohaterów, ale mało kto chyba zwraca na to uwagę. Jak o tym myślę, to ma to nawet niezły potencjał... Poza tym wiadomo, że yaoi jako gatunek opiera się na podziale partnerów na seme i uke, a w przypadku tych dwóch shippingów wszystkie przykłady, jakie widziałam opierają się na zmienianiu charakteru Jounouchiego (byłego członka gangu wyłudzającego pieniądze) albo faraona (faraona) na delikatne ciotki, co jest oczywiście totalnym bullshitem. Inną kwestią jest fakt, że Seto, a raczej kapłan Seto jest oficjalnie spairingowany z Kisarą, tajemniczą dziewczyną, która oddała życie za niego i zespoiła się ze swoim Ka, Niebieskookim Białym Smokiem, który do końca wiernie służył kapłanowi. Co ma MILION razy więcej sensu patrząc na to, że Seto wydaje się być zakochany w swoim Blue-Eyes (co jest często i słusznie parodiowane). Bardzo tragiczno-romantyczny shipping, w gruncie rzeczy wierzę, że Kisara jest jedyną osobą, którą Seto byłby w stanie pokochać (poza Mokubą, oczywiście). Blueshipping mógłby być kontynuacją historii, w której okazałoby się, że Kisara też zreinkarnowała się we współczesnym świecie (jako człowiek).

2. Irateshipping:
Całkowicie oparty na części historii, w której Marik przejmuje kontrolę nad umysłem Jounouchiego, aby jego rękami zabić głównego bohatera w akcie zemsty, i na pytaniu, co działo się w międzyczasie (po samym porwaniu i przed zaprowadzeniem kukiełki na pole bitwy). Character-wise jedynym wytłumaczeniem dla tego pairingu byłaby chyba potrzeba wyładowania seksualnego przez Marika? Fazowałam na ten shipping głównie przez wkręcenie się w czytanie doujinów (i przez to, że zawierał moje ulubione postaci), ale ostatnio, analizując go zdałam sobie sprawę, że w gruncie rzeczy musiałby to być crack pairing, o ile opieramy się na omawianym wycinku fabuły anime. Ten shipping byłby możliwy tylko w wersji historii zawartej w mandze. Przytoczę dwa dōjinshi, które bardzo lubiłam (mimo że nie mogłam ich czytać, haha) jako obiekt analizy. Avarice autorstwa Ultimate Powers nie posiada fabuły jako takiej (o czym upewniłam się, znajdując niedawno tłumaczenie) i skupia się wyłącznie na akcie seksualnym pomiędzy dwiema postaciami. Marik przejmuje kontrolę nad Jounouchim, po czym wykorzystuje go dla zaspokojenia własnej perwersji i, jak to w doujinach bywa, okazuje się, że Jounouchi też czerpie z tego przyjemność. Avarice opiera się na mandze (po pierwsze, wyszło prawdopodobnie przed adaptacją tego momentu w anime, po drugie, Marik ma czarną koszulkę pod bluzą tylko w mandze). Z tego, co sprawdzałam, w oryginale całe przejmowanie kontroli nad Jounouchim i Anzu jest dość uproszczone w stosunku do anime i to jest jedna scena, którą preferuję w tym drugim, bo w mandze tworzy ona jeszcze większy absurd, niż sam fakt, że każdy pionek Marika mówił jego głosem w czasie walki, a i tak nikt nie jest w stanie skojarzyć głosu "Namu" z Marikiem. Ten naiwny aspekt i zależność między siłą prania mózgu a siłą mentalną ofiary poniekąd pozwala na przypuszczenie, że skoro Anzu nie pamięta niczego z czasu, kiedy była pod kontrolą Millenium Rod, a Jounouchi na początku wydaje się być pod taką samą, pełną kontrolą, to cokolwiek, co stało się przed samą walką, w czasie której Jounouchi zaczyna walczyć z działaniem artefaktu, poszło w zapomnienie. Całe "ale" pojawia się, kiedy przeanalizujemy okoliczności, w jakich odbywa się scena przedstawiona w fanbooku. Pewien zgrzyt w samym dōjinshi to fakt, że Jounouchi nie sprawia wrażenia całkowicie kontrolowanego, co musiałoby skutkować wspomnieniami chwili i zapamiętaniem twarzy Marika. Nieco inaczej ma się sprawa z "Anettai Maji" od EuROSS, wzorowanym po części na mandze (strój Marika), a po części na anime (zmodyfikowana wersja przejmowania kontroli), ale - wygląda na to - posiadającym trochę fabuły. Ta wersja historii z jednej strony może jeszcze bardziej kłócić się z oryginałem, bo całe zdarzenie między dwiema postaciami odbywa się przed praniem mózgu, ale patrząc na naiwność samej sceny w mandze (Marik od tak przychodzi i przejmuje kontrolę nad bohaterami, pal licho, że Jounouchi powinien od razu skojarzyć głos w jego głowie z przed chwilą poznaną osobą), taka modyfikacja fabuły nie wydaje się czymś wybitnie okaleczającym. Można przypuścić, że mamy do czynienia z AU, gdzie Millenium Rod potrafi wymazywać na przykład kawałek pamięci... Zaraz, przecież potrafi. Wystarczy przypomnieć sobie pojedynek Mai z alter ego Marika. Sama scena przejmowania kontroli ma w anime o wiele więcej sensu (wyłączając nierozpoznawanie głosu): Rishid udaje, że jest Marikiem, Marik udaje, że jest jakimś "Namu"; "Namu" udaje, że chce się zaprzyjaźnić z bohaterami (do tego momentu wszystko jak w mandze), Ghoule udają, że napadają na ich trójkę (Jounouchiego, Anzu i Marika) i spuszczają im łomot (z tym, że Marikowi udawany), porywają Anzu i Jounouchiego, po czym następuje coś, czego nie załapałam na początku. Rishid staje przez Jounouchim i unosi rękę przed jego twarzą, kiedy Marik przejmuje kontrolę, żeby sprawić wrażenie, że to on tak naprawdę jest Marikiem. Pretty clever, if you ask me. Na pewno lepiej, niż "lol cześć przejmuję kontrolę nad waszymi mózgami, nikt nie będzie mnie podejrzewał lol". Większość wydarzeń jest sensowniejsza w mandze, ale raz udało im się coś poprawić. Tym samym ten shipping ma jako-taki sens bardziej w oparciu o mangę (i przy założeniu, że postaci są kryptogejami, ale to się rozumie samo przez się przy slashowaniu).

3. Bronzeshipping:
Dobra, tego pairingu nigdy nie lubiłam, bo jest bez sensu, ale w wykonaniu bee wygląda prześlicznie. Problem w tym, że bee wyraźnie alteruje same postaci (włącznie z wyglądem), więc to tak jakby nie do końca to, że podobał mi się sam pairing, tylko że podobały (i nadal podobają) mi się prace bee. Co do shippingu jako takiego, uważam pairingowanie alter ego Marika z kimkolwiek za absurdalne i (ponownie) wszystkie fanarty, jakie widziałam do shipów z nim pokazują tę postać całkowicie out of character. Yami no Marik mógłby co najwyżej kogoś zgwałcić, a to i tak tylko jako zastosowaną wobec tego kogoś torturę. Bronzeshipping jest tym bardziej absurdalny, że Marik i jego alter ego nienawidzą się i próbują zabić jeden drugiego... jak teraz na to patrzę, to bez kontekstu brzmi to absurdalnie, więc nadmienię, że w Yu-Gi-Oh! powszechne jest zaszczepianie własnej duszy w innych ciałach lub przedmiotach (Parasite Mind), co umożliwia komunikowanie się kilku dusz ze światem zewnętrznym i wewnętrznym poprzez jedno ciało. Poza tym, obliczając czas trwania akcji można zdać sobie sprawę z tego, że Yami no Marik pojawia się tylko dwa razy dosłownie na chwilę w całej historii, to znaczy raz w dzieciństwie Marika, zabijając i obdzierając ze skóry jego ojca, a drugi raz podczas pojedynków z Mai, Yami no Bakurą i Marikiem, Jounouchim oraz Bezimiennym Faraonem, a nie widziałam jeszcze fanowskiej adaptacji, która brałaby to pod uwagę. Powiedziałabym, że ta postać nie ma nawet charakteru jako takiego, trochę podobnie do Yami no Bakury, bo obie z nich są zwyczajnie uosobieniem nienawiści i cierpienia Marika i Króla Złodziei (respectively). Yami no Marik istnieje tylko po to, by niszczyć i zabijać w jak najokrutniejszy, sadomasochistyczny sposób, więc pisanie romantycznych ficów z jego udziałem jest naprawdę durne. Chyba, że fanom podoba się tylko jego wygląd, który też swoją drogą nie jest szczególnie seksowny, if you ask me.

4. Puzzleshipping:
Nie wiem, od czego zacząć. W sumie nie mam ochoty niczego dodawać. Mind you, te postaci w mandze nie są aż tak gejowe. Poza strojami. Najbardziej znaną autorką (autorem?) dōjinshi na ten temat jest Quartzshow, ale ile razy chciałabym polubić jej prace za kreskę czy budowanie postaci, to nie mogę znieść ilości twardej pornografii, jaką faszeruje wymyślone przez siebie historie. Ja po prostu nie tak widzę relacje między tymi postaciami. Tutaj pasuje bardziej formuła romantycznej przyjaźni.

5. Wishshipping:
Tu też nie ma za bardzo co pisać, to w sumie nie jest pairing, który biorę na poważnie, po prostu bawią mnie tego typu sceny (wiem, że "daisuki da" to nie to samo, co na przykład "aishiteru yo", i że to pierwsze można mówić na przykład przyjaciołom, a to drugie kochankom, ale ćśśś). Nazwa tego shippingu wzięła się od życzenia, które wypowiedział główny bohater na samym początku ("chciałbym mieć przyjaciół"), a połączenie imion tych postaci daje "yuujou", czyli "przyjaźń". Jounouchi i Yuugi to wspaniali przyjaciele, to tylko kwestia tego, że ta seria jest strasznie gejowa.

6. Citronshipping, thiefshipping, tendershipping:
Po pierwsze od razu powinnam zaznaczyć, że w moim rozumieniu citronshipping zawsze będzie się bezpośrednio łączył z thiefshippingiem. Aby wytłumaczyć mój sposób rozumowania zacznę od tego, że chociaż ten pierwszy to crack pairing, to w tym wypadku zawsze będzie mniej lub bardziej powiązany z faktem, że duch rezydujący w Sennen Ringu należy do Króla Złodziei (który nie ma oficjalnie nadanego imienia - Ryou Bakura to imię pechowego chłopca, który zostaje przez niego opętany -  dlatego tutaj będę go nazywać we wspomniany sposób, zamiennie z Touzoku-ou). Thief i citron to dwa pairingi, którym najbardziej fanowałam cztery lata temu (szczególnie thief... choć z drugiej strony na punkcie citronu byłam tak zawinięta, że zaczęłam nawet rysować nigdy nieukończony doujin), ale ostatnio przy okazji analizowania postaci zmieniłam zdanie co do mojego ulubionego thiefshipu i zdałam sobie sprawę z dziwnego faktu, że citronshipping jest bardziej sensowny niż thiefshipping. Jak to możliwe? Przecież Yami no Bakura i Marik to kanonowi partners in crime, a Król Złodziei żył 3000 lat wcześniej! Ułatwię sobie zadanie rozpisywania poprzez utworzenie kilku podpunktów:
a) Marik Ishtar:
Niedawno czytałam opinię, że nie ma niczego seksualnego w postaci Marika Ishtara, szesnastoletniego chłopca o niezbyt męskim typie urody, długich włosach, z eyelinerem na wielkich oczach, obwieszonego złotą biżuterią i bonusowo pochodzącego z egzotycznego kraju. I myślę, że tak pisząca osoba nie rozumie fundamentalnych zasad, na których opiera się słowo bishōnen. Pal licho! Ta postać jest tak popularna wśród fanek (i fanów), że jego figurka Kotobukiya jest dostępna w wersji półnagiej, a jeśli opieramy się w tym momencie przede wszystkim na wersji z anime, to sam strój też stoi pod znakiem zapytania (gdzie się podziała czarna koszulka? Why so gay?). Opowiem tutaj zabawną bajkę. Mając około dziesięciu lat jedyny raz w życiu kupiłam jeden z numerów magazynu Kawaii, tylko z tego względu, że na okładce widniał Rei Kon, w którym się wtedy podkochiwałam. W tym samym numerze znalazłam artykuł o Yu-Gi-Oh!, w którym chyba musiało być coś o Battle City, bo część informacji dotyczyła Marika jako Rare Huntera. Zafascynowała mnie ta postać, bynajmniej nie z powodu roli, jaką spełniała w anime, tylko z powodu wyglądu. Zapomniałam o tym fakcie przez tyle lat, aż wróciło to do mnie dopiero wtedy, kiedy już byłam w trakcie ostrej fazy na przywódcę Ghouli. Co to ma do rzeczy? To, że, powiedzmy sobie szczerze, większość fanek lubi Marika za wygląd, a nie za charakter. Do niedawna sama uważałam, że to raczej dość jednowymiarowa, angstowa postać, raczej nie warta uwagi, gdyby nie wygląd, dopóki nie zaczęłam przeglądać ponownie odcinków. I wydaje mi się, że w fandomie jest na tyle zseksualizowana, że thiefshipping przez niektórych uważany jest za kanon. Jeśli chodzi o moje stanowisko, to w tym momencie opowiadam się za tym, że jego orientacja seksualna plasowałaby się gdzieś pomiędzy homoseksualizmem a aseksualizmem (w odniesieniu do oryginalnej historii). Większość fanek przedstawia Marika jako wychudzonego, delikatnego chłopca (guilty here), ale prawdę mówiąc nie uważam, żeby trzymanie się kanonu, w którym Marik jest raczej muskularny miało cokolwiek zmienić. Hell, w takim wypadku wygląda jak modele na zdjęciach Pierre et Gilles, czyli nadal gejowo. W ogóle postaci w YGO mają jakąś tendencję do wyglądania sugestywnie, co z III z Zexala albo Sorą z Arc V... Jednocześnie jestem zdania, że ten aseksualizm mógłby wynikać przede wszystkim z przeżytych traum i skrzywienia psychicznego, a niekoniecznie z natury postaci. To będzie punkt, do którego wrócę.
b) Yami no Bakura, Touzoku-ou i tendershipping:
Zacznijmy od tego, że Król Złodziei i Marik Ishtar to bardzo podobne postaci pod tym względem, że obie przeżyły różne tragedie w dzieciństwie (rytualne okaleczanie i drastyczną śmierć ojca w przypadku Marika, wymordowanie rodzimej wioski na zlecenie jednego z kapłanów faraona i wykorzystanie trupów do stworzenia Milenijnych Przedmiotów w przypadku Touzoku-ou), za które szukają okrutnej zemsty na "przebudzonym" faraonie. Główna różnica polega oczywiście na tym, że Marik ostatecznie wybacza Atemowi (kolejny ważny punkt), a Król Złodziei do samej śmierci kłębi nienawiść. Yami no Bakura natomiast nie do końca jest "przebudzonym" duchem bandyty jako takiego, ponieważ ten zakończył życie będąc w pakcie z Zorciem Necrophadesem (tutejszym odpowiednikiem Szatana), co oznacza, że dusza zamknięta w Sennen Ringu jest "zanieczyszczona", jest personalizacją nienawiści, jaką Król Złodziei żywił do faraona i jego kapłanów. Właściwie nie mamy tak naprawdę okazji poznać prawdziwego charakteru Touzoku-ou, bo wszystkie wydarzenia mające miejsce w Świecie Wspomnień są zmanipulowane w ramach ostatecznej gry, rozpoczętej przez Yami no Bakurę. Znów punkt. W tym przypadku trudno mówić o jakiejkolwiek seksualności, bo tym samym duch złodzieja jest podobną formą istnienia, co Yami no Marik, to znaczy mającą tylko jeden cel istnienia i nieposiadającą żadnych innych zainteresowań. Istotą całkowicie aseksualną. Tendershipperzy często odwołują się do tej sceny jako dowodu na sensowność ich pairingu, ale uważam to za oczywiste, że przytoczony fragment tłumaczy się sam przez się. Tu na samym dole można przeczytać fanowską interpretację tego urywku, która przyjmuje wyraźnie błędne założenia. Duch złodzieja jest pasożytem. Nic więcej. Nie uratował Ryou Bakury ze współczucia, tylko z wewnętrznej dumy i zniesmaczenia metodami Marika.
c) Thiefshipping a citronshipping:
Jakby nie patrzeć, powyższy przegląd neguje sens pairingowania tych postaci... w obrębie czasowym, w którym rzeczywiście się kontaktują. Thiefshipping ma małą szansę zaistnienia w momencie, kiedy obaj antagoniści są całkowicie skupieni na szukaniu sposobu na zemstę, z czego jeden z nich nawet nie ma ludzkiego charakteru jako takiego (znowu: jego seksualność mogłaby ograniczać się do upustu seksualnej frustracji). To nie oznacza, że w normalnych okolicznościach między tymi postaciami nie mogłoby coś zaistnieć, tym bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że prawdziwego charakteru Króla Złodziei nie mamy okazji nigdy poznać, ponieważ w czasie ostatecznej gry postać ta jest jedynie manipulowanym pionkiem. Widzicie tutaj hint? Citronshipping umożliwiałby rozwinięcie historii lub stworzenie AU w celu przedstawienia tych postaci poza problematyczną sytuacją, opierając się na rzeczywiście mającym miejsce przyciąganiu się dwóch złodziei (znowu odsyłam do HoYay). Na myśl od razu nasuwają się cztery sposoby, w jakie te postaci mogłyby się spotkać: albo jeden z nich musiałby się przenieść z lub do Świata Wspomnień, albo jeden z nich musiałby mieć inkarnację w czasach drugiego. O ile ta pierwsza opcja jest raczej absurdalna i bezsensowna (w tym wypadku musiałoby to być AU), to ta druga wydaje się być (według mnie) wyjątkowo interesująca. Nie powiedziałabym, że tak sformułowana historia musiałaby podpadać pod alternative universe, bo mogłaby być uznana za dalsze rozwinięcie świata, zależnie od sposobu przedstawiania wydarzeń. Tak byłoby w wypadku reinkarnacji Touzoku-ou we współczesnym świecie, a sam pairing mógłby rozwinąć się po zakończeniu historii, kiedy nie wiemy nic o dalszych losach większości postaci. To byłaby forma niekoniecznie zmieniania historii, a dopisywania jej dalszej części, trzymając się tych samych realiów. Ja akurat preferuję opcję drugą, ze względu na to, że (tak jak już wspominałam) Marik prawdopodobnie nie byłby w stanie utrzymywać bliższych kontaktów z ludźmi - poza rodziną - po tym wszystkim, co przeszedł... chyba, że Touzoku-ou przypomniałby mu o Bakurze i byłby w stanie podnieść go na duchu. Poza tym starożytny Egipt jest bardziej romantyczną i ciekawą scenerią, dodającą przy okazji element tabu przy związku homoseksualnym, co zawsze ubarwia historię. Druga wersja wymagałaby modyfikacji oryginalnej historii chyba tylko w momencie, kiedy inkarnacja Marika miałaby być osobą istotną na dworze faraona. Jest możliwość pominięcia tego elementu sugerując, że faraon nie wiedział o jego istnieniu, co nie wyklucza na przykład wiedzy kapłanów (których, ponownie, tak naprawdę nie poznajemy poza grą). Tak jak wspomniałam, wszystko zależy od sposobu konstruowania wydarzeń. Swoją drogą, jakby nie patrzeć mówimy o yaoi, gdzie trzeba brać pod uwagę nierealistyczny podział na uke i seme, i on też ma większy sens w przypadku citronshippingu. Wysnułam niegdyś przypuszczenie, że powód, dla którego Marik jest przedstawiany jako postać raczej słaba i delikatna (w kontraście z kanonem) może być (między innymi) czysto techniczny, to znaczy oparty na japońskich zaimkach osobowych - boku, którego używa Marik jest o wiele słabszym zaimkiem niż zuchwałe ore-sama, używane przez Yami no Bakurę - ale gdyby nie patrzeć na ten aspekt, to wydawałoby się, że "układ stron" powinien być odwrotny - to raczej Ryou Bakura jest bladym, chudym, słabym fizycznie chłopaczkiem - ale nie spotkałam się jeszcze z trzymaniem się kanonowych sylwetek tych postaci przy thiefshipowaniu. Król Złodziei natomiast jest posiadaczem pokaźnej klaty i do tego jest starszy od większości bohaterów (ja przyjmuję, że ma jakieś 20 lat), więc lepiej spełnia warunki na... *shivers* ...seme z prawdziwego zdarzenia (prawdziwego w głowie yaoistki). Kolejnym powodem dla postrzegania Marika jako słabszej postaci jest być może fakt, że jako antagonista ostatecznie kapituluje (takie postrzeganie kłóci się swoją drogą z podejściem autora), w odróżnieniu od ducha Touzoku-ou. Generalnie uważam citronshipping za bardziej sensowny, ponieważ pozwala na stworzenie poniekąd "nowych" postaci, opierając się jedynie na cechach charakteru, które posiadają od urodzenia - pan Takahashi podał miesiąc i dzień urodzenia Marika i to jest dobry punkt startowy, natomiast w przypadku Króla Złodziei jest trochę trudniej, bo jedyne, co wiemy, to to, że tragedia, którą przeżył bardzo mocno odbiła się na jego psychice, ale umiejętny autor będzie potrafił oprzeć się jedynie na tym i na Yami no Bakurze, żeby stworzyć na nowo postać z krwi i kości. Swoją drogą, nazwa tego shippingu podobno wywodzi się z tego, że między tą parą miałoby dochodzić do wielu scen seksualnych (patrz: citron → lemon), ale wcale nie trzeba tego w ten sposób postrzegać. Akurat najlepsze dōjinshi do tej serii, jakie kiedykolwiek znalazłam przedstawia ten pairing w bardzo łagodny sposób (najlepsze, bo nie modyfikuje charakterów postaci, tylko tworzy je w taki sposób, jaki wcześniej opisałam - na nowo, możliwe, że w formie AU - nie wiemy, jak autor wyobrażał sobie rzeczywistą śmierć Touzoku-ou; przy okazji to main trigger do napisania tego TL;DR artykułu). Swoją drogą ta krótka historyjka ma ciekawe zakończenie - chociaż jego prawdopodobieństwo zależy od tego, czy informacja dotycząca Karima jako ostatniej inkarnacji Marika jest prawdziwa (nie mogę znaleźć żadnego jej źródła poza wiki). Poza tym, wycofanie się z fandomu thiefshippingu nie przeszkadza mi nadal faworyzować doujinów Ultimate Powers, chociażby za samą kreskę.

Cóż, czas na jakieś podsumowanie tego całego zamieszania. Chyba tak już się naprodukowałam, że mogę napisać tylko to, że Yu-Gi-Oh! to na tyle specyficzna seria, że z pewnością większość fanek (i niektórzy fani) supportują w niej pary nieprzewidywane przez autora. Nie jest to nowością w przypadku fandomów, jeśli nie liczyć ilości niekanonowo shippowanych postaci. Być może coś jest w całej tej naiwności i campowości serii shōnen, że trudno nam na poważnie brać dialogi i gesty, które sprawiają bardziej wrażenie wyznań miłosnych i puszczania oczka do shipperów, niż uroczo bezpretensjonalnej potrzeby budowania przyjaźni (tvtropes całkiem zgrabnie opisuje sedno sprawy - tak w odniesieniu do nostalgii, jak i do podejścia fanów). Ważne jest jednak to, że prawie zawsze kiedy trafiałam na osoby kiedyś źle nastawione do YGO, to były to osoby, które po zapoznaniu się z oryginałem zostawały największymi fanami tego uniwersum. Bo myślę, że warto.

To tyle!

piątek, 19 września 2014

Cirque du Soleil - Kooza

Właśnie wróciłam z. Niewiarygodne popisy akrobatów, prześmieszni komicy, dużo interakcji z publicznością i wiele innych miłych elementów. Muszę częściej chodzić do cyrku (nie licząc jednych odwiedzin w wieku pięciu lat, to był mój pierwszy raz).

wtorek, 16 września 2014

Ważne daty: 2013/2014 - pamiętny Sylwester

Wiadomo już, jaki wpływ wywarł na mnie rok 2013 - po powrocie ze szpitala słyszałam dużo opinii, że zmieniłam się na lepsze i otworzyłam się na ludzi. Moje nastawienie do wszelkiej maści imprez i spotkań towarzyskich nie zmieniło się jednak - a przynajmniej tak mi się wydawało - do czasu, aż w klasie nie zainicjowano rozmów na temat studniówki, na którą przecież nie miałam zamiaru iść, a to podejście zmienić mógł tylko jeden temat. Mój entuzjazm wpłynął więc również na decyzję dotyczącą zaproszenia na Sylwester w domu Kariny, miłośniczki kisielu.

Karina zaprosiła wszystkich z możliwą nadwyżką, ale wiadomo było, kogo nie należy się spodziewać z grona lękliwych i odludków. Jakież było więc zdziwienie na twarzach znajomych imprezowiczów, kiedy spotkali mnie i moją dziewczynę o 22. (dwie godziny po rozpoczęciu), gdy szli obejrzeć nowy samochód Tobiasza. Nie dość tego: na oświetlonej latarką twarzy widniał pełen makijaż (o który poprosiłam matkę, bo mojej roboty wyglądałby jak u Jokera), pierwszy raz w historii życia. Kamila poczęstowała mnie białym winem (które smakowało okropnie, jak każdy alkohol), po czym poszłyśmy do dużego, urokliwego domu na wzgórzu.

W środku było pełno osób, i chociaż dom był duży, to jednak trzeba było się przepychać między masą ludzi, żeby przejść. Wydaje mi się, że ostatecznie uczestników imprezy mogło być nawet 60 (nie jednocześnie). Usiadłyśmy na stołkach przy stole zastawionym przekąskami i alkoholami wszelkiej maści, po czym... no, właściwie wiele się nie działo na początku. Kilka słów zamienionych z każdą znajomą osobą, wyrazy zdziwienia i uciechy, komplementy, i tak siedziałyśmy. Spytałam chłopaka Kamili, czy w ten sposób wyglądają takie imprezy, co on zdawkowo potwierdził. Aha. No nic. Zabrałam ze sobą rysunki, książkę i etui z płytami, które ostrożnie wybrałam ze swojej kolekcji na ewentualną okazję, więc czułam się zabezpieczona. Pokój Kariny, mimo skromnego rozmiaru, sprawdzał się nieźle jako parkiet, a jedyne, co przeszkadzało, to głośniki pozbawione basu (nie wiedziałam, że można było przynieść własne, lepsze). Dobierając muzykę, starałam się omijać pozycje typu Noisuf-X czy Dulce Liquido, ale później w tym samym miejscu odbył się konkurs na co hałaśliwsze kawałki, aż doszło do puszczania terrorcore'u i power electronics. Naszła mnie myśl, że może nie było potrzeby być tak ostrożnym. Ostatecznie etui i tak się nie przydało, więc to nie miało znaczenia. Jako jedyne niepijące osoby, ja i moja dziewczyna miałyśmy okazję przeprowadzić obserwację stanów umysłowych naszych kolegów w stanie upojenia alkoholowego. Spodziewałyśmy się martwych ciał pod stołem, ale w rzeczywistości obyło się bez tego. Zdecydowałam udać się do pokoju tanecznego i spróbować sił w prawdziwym imprezowaniu, co nie było dla mnie wielce trudną rzeczą, od kiedy niecałe dwa lata wcześniej po raz pierwszy odważyłam się publicznie zatańczyć na koncercie Satsukiego; mimo to czułam się dosyć niezręcznie i trochę głupawo. C. nie chciała tańczyć, więc siedziała na łóżku. Podczas odliczania wszyscy wyszliśmy na dwór i świętowaliśmy Nowy Rok, dałam buzi C. i wszyscy przytulali i kochali wszystkich jak na ecstasy. Potem wróciłyśmy na fotel obok stołu i przez dłuższy czas siedziałyśmy sobie na kolanach i śpiewałyśmy piosenki Soft Cell, bo nie podobała nam się muzyka dochodząca z sąsiedniego pokoju. Pamiętam, że Kamila spytała wtedy, czy nadal jesteśmy razem, to znaczy czy nadal ze sobą sypiamy, na co odpowiedziałam, że jak najbardziej, sypiamy ze sobą, chociaż plecami do siebie (to nie był dobry okres między nami, w sensie mojej apatii).

W pewnym momencie rozejrzałyśmy się i z przerażeniem zdałyśmy sobie sprawę, że wszystkie osoby w pokoju, również te siedzące obok nas, to... dresy. Normalni dresiarze w szarych dresach i o dresiarskich aparycjach. Jeden z nich spytał nas, co jesteśmy takie smutne, co było o tyle groteskowe, że właśnie radośnie śpiewałyśmy sobie jakiś kawałek. Ostrożnie usunęłyśmy się do przedpokoju i okazało się, że nieproszeni goście to znajomi kolegi Kariny, który przeszedł na dresiarstwo parę lat temu i Karina nie spodziewała się, że "zapraszajcie znajomych" przerodzi się w taką sytuację. Kamila ze Staszkiem postanowili się ulotnić i my też zastanawiałyśmy się nad wyjściem (była chyba pierwsza w nocy), ale chciałam jeszcze posiedzieć i podoświadczać nowej dla mnie sytuacji. Zaraz zresztą zrobiło się zamieszanie, kiedy nieproszeni goście zaczęli zagrażać proszonym. Początkowo zaczęłam trochę panikować, że aż do rana nie ma drogi powrotnej i jesteśmy zamknięte z bandą dresów, mimo że Karina starała się ich pozbyć. Prawdziwy zamęt jednak wywołało zniknięcie Trusika, a potem pobicie Alka i Juliana. Atmosfera była przerażająca, ale i ekscytująca. Krew na ścianach w całej dosłowności, afera za zamkniętymi drzwiami łazienki, zarzygane podłogi i poszukiwanie zaginionego kolegi naokoło domu i na ulicy. Dopiero później okazało się, że Trusik uciekł, schował się w krzakach i wrócił cały i zdrowy, więc po części sytuacja okazała się komiczna (po części tragiczna, bo Julian nie dość, że podobno jest chory na raka, to jeszcze stracił kilka zębów), ale uświadomiło to nam, jak bardzo będzie nam brakowało tych wszystkich ludzi i że było co było, ale ta klasa była świetna.

Po ulotnieniu się dresów nastał czas na odetchnięcie i obgadanie całego wydarzenia. O ile pamiętam, włączyłam po cichu w tle "World Within Words" Kangding Ray, ale jakaś dziewczyna szybko przestawiła to na coś tanecznego. W tym czasie zaczął mnie podrywać pewien student prawa, który chyba próbował mi zaimponować chwaleniem się znajomymi, którzy mogliby spuścić łomot tamtym awanturnikom. Chłopak przysiadł się do nas również przy stole i starał się wcisnąć mi alkohol, nie będąc w stanie zrozumieć, że po prostu nie cierpię tego smaku. Po dziesięciu minutach przekonywania mnie i opowiadania o sposobie przygotowywania wytwornych trunków wyciągnął mnie na parkiet i próbował nauczyć jakiegoś klasycznego tańca, ale podziękowałam i wróciłam do mojej drugiej połówki. W pokoju Kariny próbował mnie zresztą zapoznać z muzyką, której słucha (folk metal, o ile dobrze pamiętam), ale w tym momencie nastąpiła wysoce bulwersująca dla nas sytuacja. Ta sama dziewczyna, która wcześniej przełączyła nastawiony przeze mnie utwór, teraz podłączyła do komputera swój telefon (w czasie, kiedy w tle leciał utwór metalowy), włączyła swojego Pitbulla (czy inne bezguście), robiąc kakofonię i zaczęła przekrzykiwać się do studenta przez hałas: "Wyłącz to!!! Wyłącz to!!!", co on pokornie zrobił, po czym wyszliśmy z pokoju. Później okazało się, że inną dziewczynę spotkał ten sam los, co nas - nie dało się nastawić niczego własnego, bo zaraz zostawało przełączone na Rihannę czy jakiś głupi sample remix z Daft Punka. Impreza jednak dobiegała końca i wszyscy albo pospali się wcześniej, albo szli spać teraz (około piątej rano), więc dałam C. za wygraną i pojechałyśmy samochodem ojca Kariny na dworzec.

Nie żałowałam, że spędziłam ten Sylwester w taki sposób, bo zaowocował on masą nowych doświadczeń i pozostawił nieco zwariowane, ale w większej części ciepłe wspomnienia. Zajście z muzyką było jednak dopiero przedsionkiem piekła.

wtorek, 15 lipca 2014

tajemnica

Sprzątając pokój spod stosu śmieci wygrzebałam tajemniczą czarną teczkę, która musiała leżeć tam od dwóch lat, bo prace w niej zawarte datowane są na wrzesień 2012. Większość z nich to fanarty Pokémon Black, ale trzy ostatnie rysunki są mocno zastanawiające (wszystkie pozostałe to fanarty). Muszę w tej chwili wspomnieć, że cała trzecia klasa liceum (wrzesień-czerwiec przed trafieniem do szpitala psychiatrycznego) jest wypełniona pustką w mojej głowie. Nie pamiętam prawie niczego, co się wtedy działo. I kompletnie nie pamiętam też ostatniej z tych trzech prac.



Nie mam pojęcia, co było wtedy w mojej głowie. To frustrujące i intrygujące zarazem.

Na szczęście znalazłam też to.



piątek, 11 lipca 2014

Koncert Metallici odbył się beze mnie, gdyż przypomniałam sobie o sprezentowanym bilecie na półtorej godziny przed samą imprezą i wcale nie miałam ochoty opuszczać mojej dziewczyny i niepotrzebnie psuć sobie słuchu. Próbowałam go sprzedać po oryginalnej cenie (448 złotych) pod stadionem, ale nikt nie chciał kupować takiego drogiego biletu, więc wygrał gość, który zaproponował maksymalnie 250. Zawsze coś.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

11-12-13, czyli czarna rozpacz, smutny Zenon i bujanie

11. Jednym z najbardziej ryzykownych prezentów są bilety na koncert. Dostając płytę czy książkę, można się z nimi zapoznać nawet po łebkach, a jeśli się nie spodobają, można je dodać do kolekcji jako zły przykład albo sprzedać. Z biletami jest inaczej - są one zaproszeniem do wspólnej zabawy, a jeśli są drogie, to dodatkowo szczodrym gestem ze strony darującego, z którego po prostu wypada skorzystać. Jednak zawsze dostawałam zaproszenia na występy legendarnych wykonawców, którzy zawsze dowodzili swojej wartości, mimo, że ich nie słuchałam na co dzień. Koncert Deep Purple był najlepszym występem, na jakim byłam, a po widowisku Rogera Watersa kupiłam sobie nawet koszulkę. Czego więc mogłam spodziewać się po Black Sabbath?

Nadmienię tutaj, że bilet na początku oddałam ojcu, bo uznałam to za niesprawiedliwe, że ja mam iść na koncert jego ulubionego zespołu, jednak ostatecznie okazało się, że nie ma on czasu. Nastawiłam się neutralnie - zespół na pewno da czadu i może nawet mi się spodoba. Czyli w sumie bardziej pozytywnie, niż neutralnie. Jakże się myliłam.

Na samym początku zatrzymano mnie na bramce, bo zapomniałam, że na takich wielkich koncertach oprócz niebezpiecznych przedmiotów nie można mieć także tabletu czy butelek z napojami. Mój siostrzeniec (byłam tam z rodziną) musiał odnosić mój plecak do daleko położonego samochodu, bo depozyt kosztował 50 złotych. W międzyczasie oraz po tym pobyt umilały nam rzesze metali (mind you, na Deep Purple miałam bilet VIP i nie było takiego problemu), do których jestem szczerze uprzedzona - jasne, są wśród nich fajni ludzie, jak w każdej subkulturze, ale większość prezentowała się jak typowi elitaryści albo dresowaci krzykacze. Większość nosiła świeżo lub nieświeżo kupione koszulki Black Sabbath, ale dało się zauważyć też sporo Metallici, AC/DC, Iron Maiden czy Aerosmith. Generalnie czułam lekki odrzut, ale czego się spodziewać. Zjadłam jakiś niedobry naleśnik z serem, śmietaną, czerwoną papryką i jakąś okropną przyprawą wyglądającą jak pestki słonecznika i weszliśmy na arenę.

Na początek grał support. Reignwolf zrobili na mnie dobre wrażenie, wokalista był bardzo sympatyczny i skromny, potrafił śpiewać i nawet zszedł do tłumu na jeden kawałek. Reszta też spisała się dobrze. Skoro support był dobry, to główna atrakcja musi być świetna, prawda? Prawda?

Ozzy Osbourne od początku mnie zaskoczył. Jeśli byliście na więcej niż trzech koncertach, to na pewno wiecie, że artyści po prostu się spóźniają. Od dziesięciu minut do godziny opóźnienia. Zespół natomiast dał znać na osiem minut przed wyznaczonym czasem! Wokalista krzyknął coś do szalejącego tłumu i rozpoczął się pierwszy kawałek. Pierwsze, co rzuciło się w uszy, a raczej na uszy, to potworna głośność. Jeśli któreś z Was, czytelnicy, uważa, że tak właśnie powinno być, to znaczy, że macie gdzieś muzykę i zależy wam tylko na łomocie. I patrzę na Was z góry. A to właśnie koncerty metalowe, a nie elektroniczne powinny być bardziej wyciszone, ponieważ przy takim natężeniu dźwięku nie słychać nic poza rzężeniem i perkusją. Nie pomagał też fakt, że koncert odbywał się na stadionie, co tylko wzmacniało hałas. Pierwszy kawałek to oczywiście War Pigs, nawet ja to rozpoznałam. Za zespołem wyświetlane były wizualizacje - na początku po prostu członkowie w makro, potem mniej czy bardziej kiczowate, ale jednocześnie udanie urozmaicające widowisko kolaże gotyckich i metalowych motywów. Z całego koncertu wyróżniały się tylko klasyczne Black Sabbath i God is Dead? z albumu 13. Reszta brzmiała zupełnie identycznie - te same riffy, ta sama perkusja, to samo rzężenie i ten sam łomot. Przez ponad półtorej godziny. W międzyczasie potrafiłam się wyłączać i wyobrażać sobie swoje życie, gdybym ogłuchła po koncercie (półgłucha byłam jeszcze kładąc się spać parę godzin później) albo co by było, gdyby ktoś miał zaawansowany technologicznie, nieprzewracalny fotel na podwyższeniu, dzięki któremu siedziałby wygodnie ponad falującym tłumem. Ozzy brzmiał okropnie. Od razu powiem, że w ogóle nie cierpię jego głosu, że według mnie brzmi jak koza (ale nie jak Közi) i że nie potrafi wydobyć z siebie melodii. Ponadto był strasznie zmanierowany - widać, że wszystkie kwestie mówił z wyćwiczeniem i że audiencja jak stado baranów posłucha każdego rozkazu idola w rodzaju get fucking crazy. W koło Macieju można było usłyszeć: are you having fun? I can't (fucking) hear you/now I can, I wanna see your fists/hands, coo-coo, coo-coo - it's fucking good to be crazy i na koniec - o zgrozo - if you go that extra crazy, we'll play one more song (please don't!). Wokalisty zresztą i tak nie było słychać przez większość utworów - jego głos przebijał się gdzieś tam przez kakofonię dźwięków, ale nie można było nic z tego zrozumieć, a co dopiero posłuchać. Jedynym urozmaiceniem występu był do znudzenia rozwlekły popis solowy perkusisty, dudniący mocniej niż wszystkie serca na sali razem wzięte i po kilku minutach sprawiający raczej wrażenie umożliwiacza czasu na naradę dla zespołu. Bardzo nie chciałam okazywać mojego znudzenia, poirytowania i psychiczno-fizycznego bólu, ale nie dałam rady. Jakaś fanka siedząca przede mną wymieniła ze mną nienawistne spojrzenia (z innych powodów, oczywiście), a pod koniec, w trakcie ostatniego aplauzu, kiedy chyba jako jedyna nie wstałam z siedzenia, jakiś dzieciak (nie wiem, czy wiekowo, czy tylko umysłowo) z zawziętością kopał moje krzesełko. Szacunek tak do zespołu, jak i do fanów spadł w tym momencie do zera. Macie chujowy gust. Idę posłuchać Vermin in Ermine.

12. Następnego dnia spotkałam się z Karoliną w Centrum i poszłyśmy do odkrytego przez nią sklepu płytowego. Zaraz na początku, oglądając płyty ustawione przy wejściu (wszystkie po 19.99) natknęłam się na The Stars We Are i Tenement Symphony na CD. Dopiero po pewnym czasie zorientowałam się, że to pierwsze miało obcięty róg na booklecie, a to drugie coś jakby dziurę zrobioną dużym dziurkaczem. Przeglądałyśmy całą masę śmieciowych płyt po pięć złotych - i mówiąc śmieciowych, mam na myśli Śmieciowych przez duże Ś. Poza kilkoma zagadkowymi, niszowymi wykonawcami znalazłyśmy (między innymi) muzykę z Kościoła Baptystów i smutnego ZENONa. A na koniec, tu już w nieśmieciowych winylach, całą masę markowych Almondów. Ponieważ o drzwi obok znajdował się drugi, mniejszy sklepik, gdzie znalazłam winyl You've Got Foetus On Your Breath (!!!), miałam dylemat, co kupić. Vermin in Ermine co prawda mam już na CD, a w tym wydaniu brakowało chyba wkładki z tekstami, ale to jednak Vermin in Ermine. Ostatecznie 35 złotych wydałam na Foetusa i po piątaku na single Something's Gotten Hold of My Heart i Tears Run Rings oraz cukierki na wagę. To dopiero pocieszenie!

13. Po ostatnich doświadczeniach do Orange Warsaw Festival nastawiona byłam sceptycznie. Nauczyłam się już, że znany wykonawca nie równa się wybitne wykonanie. Ten bilet też zresztą dostałam od tej samej osoby, a ponieważ znalazł się i drugi dodatkowy, zabrałam ze sobą Chilkat. Zdecydowałyśmy się udać się tam w połowie czasu występów, to jest opuściłyśmy pięć zespołów. I to był doskonały wybór! W takim wypadku zabawiłyśmy na dwóch koncertach, a trzy pozostałe tylko odwiedziłyśmy na minutę czy dwie. Na początek wpadłyśmy na arenę do Queens of the Stone Age. Fajnie nam się chodziło naokoło przy takiej muzyce, ale wokalisty nie było słychać przez hałas. Potem udałyśmy się posłuchać Lily Allen. Lily śpiewała naprawdę świetnie, udźwiękowienie było doskonałe, nawet było słychać słowa utworów. Wizualizacje były ciekawe, a wokalistka miała wyjątkowy urok osobisty. Zagadywała często do audiencji i współczuła nam, że stoimy w deszczu. This fucking rain is a nightmare! It's just Not Fair! - świetne wejście dla utworu! Odwiedziłyśmy potem Kings of Leon - czy kto ich lubi, czy nie, ale trzeba przyznać, że potrafili grać. W końcu udałyśmy się na gwóźdź programu - zobaczyć z bliska samego Snoop Dogga. Naiwnie myślałyśmy, że dobijemy się do samej sceny, ale nie wzięłyśmy pod uwagę tłumu napalonych nastolatków, przeciskających się raz po raz przez widownię. Szybko zrezygnowałyśmy z planu spokojnego obserwowania rapera i wczułyśmy się w atmosferę hip-hopowego koncertu, machając rękami i skacząc w rytm ogłuszającego basu. Było zabawnie. W ubiegłym roku zaliczyłam kąpanie się w kiślu, a w tym rapowe bujanie z dzieciakami. To ważne w życiu. Na sam koniec wystąpił młody DJ Martin Garrix, ale jego popis nie zrobił na nas wrażenia - basowy łomot słychać było jeszcze za Wisłą. Z obolałymi nogami wróciłyśmy do domu. W tym dniu bawiłyśmy się dobrze.

wtorek, 27 maja 2014

Ważne daty: 24/05/13 - rzadka okazja

Dziwna sprawa, kiedy uświadomię sobie, że tuż przed załamaniem psychicznym i trafieniem do szpitala w dość oryginalny sposób zsocjalizowałam się z moją klasą.

Widzicie, odwiecznym marzeniem pewnej Kariny była kąpiel w kisielu. Kiedy przyszło co do czego i jej dziewiętnaste urodziny zbliżały się wielkimi krokami, a wypadały akurat na klasowym plenerze, cała nasza sympatyczna klasa złożyła się na kupno masy torebek z kisielem i basenik. Wszystko ulokowano na wygodnym uboczu, tuż za ogrodzeniem naszego "pensjonatu". Przewiązano koleżance oczy opaską i gdy już doszła przed miejsce przeznaczenia, kazano jej zrobić krok do przodu. Trudno mi opisać niebywałą radość na jej twarzy i absurdalną zabawę, która później miała miejsce, kiedy zaczęła spraszać wszystkich do środka. Patrząc na to wszystko z boku, przez głowę przemknęła mi myśl: czy kiedyś jeszcze będę miała okazję kąpać się w kisielu? Prawdopodobnie nie. Zdjęłam buty i mimo mojej wstydliwości przyłączyłam się do wariackiego imprezowania. I nie żałuję.

Poza tym na tym samym wyjeździe odkryłam też ciucholand zawierający skrzynkę z niezwykle oryginalnymi pluszakami, więc połowa klasy obłupiła się w smak dzieciństwa. Później porobię im zdjęcia, bo jest wśród nich na przykład czarny miś z napisem The End.

Dołączam zdjęcie ad perpetuam rei memoriam. Będzie tego więcej, choć wiem, że narażam biednych ludzi na naruszenie prywatności. Jeśli komuś będzie to przeszkadzać, to będę cenzurować.

piątek, 23 maja 2014

tany tany

Aha, zapomniałam napisać, tak dla pocieszenia: koncert Midge'a się odbył (siedemnastego maja), ja się na nim odbyłam, Chilkat się na nim odbyła i dobra zabawa się odbyła również. Po koncercie potańczyłyśmy nawet trochę na after party. Tyle tylko, że nie było możliwości kontaktu z wokalistą po występie. Nie można mieć wszystkiego!

Midge Ure totalnie przypominał mojego wujka z Niemiec - szczególnie w dwóch momentach. W pewnej chwili, po zakończeniu któregoś z utworów, perkusista zaczął zachęcająco grać, jednak po chwili przestał. Wokalista uśmiechnął się rozbrajająco, wskazał na perkusistę i powiedział: one word: drums. Druga sytuacja nasunęła się, kiedy ktoś z widowni (jak to jest, że zawsze jakiś rodak drze się do muzyków niezgrabnym angielskim na każdym takim koncercie?) wykrzykiwał co chwilę żądania w sprawie brakującego We Came to Dance. Midge zaśpiewał tylko cicho: We came to dance... Making moves from a passion play... - po czym uśmiechnął się, mówiąc: I don't know it. Zupełnie, jakbym widziała mojego wujka, to samo poczucie humoru, nawet z wyglądu podobni byli! Tyle tylko, że - niestety, mimo nadziei aż do ostatniej chwili - We Came to Dance nie było. Next time. Nie można mieć wszystkiego!

sobota, 17 maja 2014

halo, tu podświadomość

W czwartej klasie podstawówki do naszej klasy dołączyła nieśmiała dziewczynka o imieniu Monika. Nikt nie chciał się z nią przyjaźnić, ze względu na jej awkwardness, więc zrobiło mi się jej szkoda i od tego czasu się ode mnie nie odczepiła, aż do zakończenia szkoły, kiedy wróciła z powrotem do swojego małego Gostynia. Przez ten czas zdążyła mnie nieźle wymęczyć swoim nieskomplikowanym sposobem rozumowania, ale mimo to płakałam, kiedy wyjechała do siebie. Wiecie, sentymentalizm.

Co to ma do podświadomości?

Ano to, że co kilka lat powtarza mi się pewien bardzo konkretny motyw snu: śni mi się, że Monika przyjeżdża do mnie, a ja czuję się zakłopotana. Takie sny są dosyć długie i charakteryzują się posiadaniem czegoś na kształt rysu fabularnego. Monika S. zachowuje w nich swój dawny wygląd, bo przecież nie widziałam jej od prawie ośmiu lat i nie zostało mi po niej nic, poza zdjęciem - jest tylko trochę wyższa. Interesujący jest tutaj fakt, że nigdy nie myślę o tym, co by było, gdyby wróciła; w ogóle o niej nie myślę. Nie przychodzi mi do głowy taki pomysł. A mimo to latami sen się powtarza, tylko w zmienionych okolicznościach. Co to może oznaczać?

[Poza tym w tym samym śnie występowała również grupa dresów krzyczących na ulicy o mordowaniu pedałów, po czym śpiewających starą marynarską pieśń zadziwiająco poprawną angielszczyzną (w rzeczywistości fragment The Boy Who Came Back: "Goodbye to our yesterdays, hello tomorrow"). Potem rozmawiałam z Olgą z mojej klasy o paleniu tęczy i o tym, jak tęczowy potwór robi sobie z tych tęczy brwi.]

15.05


środa, 14 maja 2014

No, no

Muszę się tutaj pochwalić (bowiem niezmiernie rzadko zdarza mi się osiągnąć jakiś sukces w dziedzinie nauk szkolnych), że dzisiaj dostałam kilka gratulacji z powodu mojego wyniku z matury ustnej z polskiego. Temat wybrany przeze mnie brzmiał: Problem winy w twórczości F. Dostojewskiego. Omów zagadnienie na podstawie "Zbrodni i kary" oraz "Braci Karamazow". Słyszałam opinie, że wybrałam za trudny temat i że mogę nie podołać, ze względu na grubość lektur i ich treść. Przeczytałam obie powieści z pedantycznym skupieniem, lecz nie zdążyłam zapoznać się z opracowaniami - Braci Karamazow odłożyłam dopiero wczoraj około godziny 23:40. Do drugiej w nocy przeglądałam naprędce pomoce, ale niewiele wymyśliłam ze zmęczenia. Od rana przez kilka godzin, które mi pozostało, trochę przećwiczyłam improwizację, ale większość czasu spędziłam na rozmawianiu na jakikolwiek temat, modląc się o uniknięcie pytań o złożone pojęcia. Mimo to poradziłam sobie bez zarzutu i zdałam na 100 procent - nie taki diabeł straszny, jak go malują. Wystarczyło rozumieć, co się czyta i nie kombinować. Jestem wręcz przekonana, że każdy poświęcony czytelnik byłby w stanie poradzić sobie z tym tematem, a jego "zła sława" zaistniała przez niechęć do myślenia.

piątek, 9 maja 2014

Angażuj się emocjonalnie w sztukę, angażuj się emocjonalnie w muzykę, ale nigdy, nigdy nie angażuj się emocjonalnie w ludzi, dopóki nie upewnisz się, że warto.

czwartek, 8 maja 2014

Właśnie wróciłam znad stawu. Poszłam sprawdzić, czy kaczki jedzą jabłka, po czym razem z plasterkiem wrzuciłam do wody nóż do owoców, kiedy na iPodzie wylosowało się "Say Hello, Wave Goodbye". Wystarczy dziś powietrza dla mnie.

czwartek, 1 maja 2014

U.F.O.

Dzisiaj w samo południe ja i Chilkat obudziłyśmy się, żeby usłyszeć dźwięki iście szokujące - przeciągłe piski i wahające fale, nie przypominające niczego nam dotąd znanego - poza stereotypowym dźwiękiem, wydawanym przez statki obcych (coś być może z lekka przypominającego taki dźwięk). Trwało to może z minutę i akompaniowanie było jedynie przez wyraźny głos mojej matki - Halo, halo. Przed oczami stanęła mi scena, w której leży ona na kanapie, wypowiadając te słowa przez sen, a w pokoju jaśnieje niezidentyfikowane światło. Serio, brzmiało to tak niepokojąco i prawdziwie, że byłam w stanie w to uwierzyć.

Weszłam do pokoju, zastając ją testującą telefon.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Nowy blog

Coś mnie strzeliło, żeby rozdzielić moje przemyślenia na temat muzyki od prywatnego bloga (to jest intymnych postów). Reszta tematów póki co zostaje tutaj. Różne osoby są zainteresowane moimi przemyśleniami na temat muzyki, ale czuję się niezręcznie, przetykając je wywodami wewnętrznymi. Wszystkie notki muzyczne kopiuję na Musicque Criticque (to, co dotąd powstało, zostawiam też tutaj - ze względu na komentarze i powiązania z innymi notkami - ale nowsze tematy będą się pojawiały wyłącznie na nowym blogu).

niedziela, 20 kwietnia 2014

czwartek, 10 kwietnia 2014

Myślę, że współczesne czasy są poniekąd smutne. Ilekroć razy mam do czynienia z rubryczkami dotyczącymi muzyków w pismach muzycznych lat 80-tych (z wycinków kupionych na eBayu albo z Internetu), niemal zawsze spotykam się z podpunktem First record bought: ... . Co jest dzisiejszym zamiennikiem? First Tumblr picture reblogged: ... ?

środa, 9 kwietnia 2014

Camp i La Magia niskobudżetowych efektów

Do napisania tego postu zainspirował mnie komentarz w serwisie YouTube, dotyczący jednego z teledysków Siouxsie and the Banshees.


Od jakiegoś już czasu zastanawiam się, co tak bardzo porusza mnie w teledyskach sprzed 30-stu lat i czemu tak rzadko podobają mi się te współczesne. I w sumie niewiele czasu zajęło mi dojście do wniosku, że chodzi o camp i psychedelię niskobudżetowych efektów, takich jak nakładanie tekstur na maskowany obszar czy wczesne bluescreeny. Lata 70-te i wczesne 80-te otworzyły wiele nowych możliwości wraz z wejściem bluescreena i prostych trików, umożliwiających tworzenie trudnych do zrealizowania wizualizacji - efekty te oczywiście wydają się śmieszne w porównaniu nawet do dzisiejszych tanich teledysków, ale mają coś, czego tym dzisiejszym brakuje, a o czym wspomniała autorka powyższego komentarza - oryginalność, świeżość i wyobraźnię twórców. Nie zrozumcie mnie źle, znam wiele dobrych teledysków, które powstały o wiele później, nawet całkiem niedawno, a jednak największe wrażenie wywołują u mnie te tanie wycinanki z 1981. Jest w nich coś niezwykłego, pewna naiwność i użyję nieco kuriozalnego słowa, mistycyzm, coś jak rzeczywistość snu albo tabletki halucynogenne. Oczywiście wszystko to musi iść w parze z dobrą muzyką, bo inaczej całość wzbudzać może co najwyżej uśmieszek politowania. "We Built This City" Starship to jednak nie to samo, co mistrzowskie wizje Tima Pope'a.

Nowo odkryty przeze mnie teledysk Siouxsie and the Banshees jest właśnie doskonałym przykładem tego, o czym mówię i zresztą pod nim właśnie natknęłam się na wspomniany komentarz. The Banshees to jeden z tych zespołów, których przesłuchanie dyskografii przekładam latami na później (gdzieś od 2008, serio), bo jakoś zwykle słucham czegoś innego, mimo że zawsze podobają mi się ich utwory.



Niesamowite to jest. Na pierwszy rzut oka wygląda zabawnie - Siouxsie rozwijana z dywanu i latająca na nim po pustyni niczym Wicked Witch of the West? Ale wydaje mi się, że to zamierzony efekt, mam na myśli niedokładny filtr z bluescreena, który wywołuje bardzo dziwne, psychodeliczne wrażenie. No i twarz Siouxsie, szczególnie jej oczy, strój, charakteryzacja, ten dziwny efekt źle nagranego klipu (to akurat wina uploadera, ale podoba mi się to pływanie-drganie) - to wszystko składa się na niemal mistyczny i nieco niepokojący klip.

Rzuciłam nazwiskiem Tima Pope'a, a to dlatego, że to właśnie z nim kojarzy mi się cała ta sztuka - kiedy zobaczyłam fragment teledysku do "Dear Prudence" od razu pomyślałam "Hej, Tim chyba maczał w tym palce". Pope tworzy teledyski od drugiej połowy lat 70-tych i jest jednym z moich dwóch ulubionych reżyserów PV (drugi to Mark Romanek). Charakterystyczne dla jego stylu jest oryginalne podejście do tematu, narracyjne prowadzenie "fabuły" i właśnie te psychodeliczne efekty, o których wspomniałam. Jeśli widzieliście kiedyś któryś z wczesnych teledysków Soft Cell, to wiecie, o czym mówię.



Tak naprawdę trudno jest jakoś konkretnie opisać moje odczucia, bo jest to bardzo subiektywne i wrażeniowe. "Dear Prudence" i "Forever" to jak dotąd moje dwa ulubione utwory the Banshees. Przynajmniej nie tylko ja mam problem z opisaniem tego, co mam na myśli (18:10, sort of).

Niski budżet stawiał artystom wyzwania i wymagał kreatywności. Kolejnymi znakomitymi przykładami, zawierającymi inne rozwiązania, są sztandarowy utwór New Romantics i mój ukochany kawałek z tej samej subkultury. Myślę, że ludzie mają potrzebę wracania do starych, tanich efektów, czego świadkiem możemy być oglądając teledysk do "Time to Pretend" MGMT czy obserwując popularyzację seapunku i vaporwave (tu oczywiście mowa o latach 90-tych).

Na koniec zostawiam link do klipu, który zawsze wywołuje uśmiech na mojej twarzy, nie tylko dzięki mojemu ulubionemu efektowi.

-

Swoją drogą od jakiegoś czasu zastanawiam się, czy nie zrobić jakichś top ten dotyczących ulubionych teledysków, albumów etc. Wiele osób mi wspominało, że lubią poznawać dzięki mnie nową muzykę, więc może byłby to jakiś pomysł? Also recenzje albumów, bo skoro je już kupuję, to może uda mi się zachęcić kogoś do zdobycia takiej fizycznej kopii?

niedziela, 6 kwietnia 2014

Charaktery muzyki

Przed dwiema minutami zrodziła się w mojej głowie pewna myśl, dotycząca kategoryzowania charakteru muzyki przede wszystkim w odniesieniu do popkultury. Ostatnio miałam okazję usłyszeć opinię popularnego komentatora muzyczno-społecznego, dotyczącą właśnie tego zagadnienia. Twierdził on, że ponieważ (jego zdaniem) sztuka nie jest podstawową potrzebą człowieka, tym samym ma ona ten sam charakter, co rozrywka, a dokładniej, że jeśli dzieła Beethovena nazywamy sztuką, to i Nicki Minaj tworzy sztukę. Jakkolwiek starałam się spojrzeć na to z tej strony, nie mogę zgodzić się z tą tezą, bowiem muzyka Nicki Minaj nie dostarcza mi emocjonalno-intelektualno-artystycznych odczuć, w odróżnieniu od muzyki Beethovena.

Właśnie w przerwie w czytaniu wykładów Fromma mój tok myślowy drogą skojarzeń spłynął ku próbie przypomnienia sobie, jakie albumy muzyczne miałam kupić i że jednym z nich miała być edycja limitowana płyt Hocico z okazji 20-sto lecia zespołu. Zapomniałam o tym albumie, bo jeszcze niedawno, to jest 21-go grudnia 2012 roku, nagrali poprzedni album, a większość zespołów nagrywa je średnio co dwa-trzy lata. To zapewne przez to, że aggrotech to muzyka szybsza w produkcji, ta repetytywna warstwa rytmiczno-melodyczna i przesterowany wokal przekazujący nieskomplikowane teksty - pomyślałam. Nie jest to jednak muzyka komercyjna. Twórcy subkulturowi nie kierują produktów na rynek komercyjny, a jedynie na skonkretyzowaną grupę odbiorców, należących do pewnej niszy. Czy jest to sztuka? Oczywiście definicja pojęcia sztuki jest wybitnie subiektywna i nie mam zamiaru się tutaj nad tym rozwodzić, tym bardziej, że już wcześniej zdawkowo wspomniałam, jak bardzo nie lubię tego słowa, przez jego próżność i nadętość. Wedle klasycznego podejścia nie jest, ponieważ służy głównie rozrywce i wyładowaniu agresji (trochę hipokrytyczny tok myślenia), a według nowoczesnego jest, ponieważ wszystko jest sztuką, a my jesteśmy uczeni, jak dorabiać do każdego zjawiska teoretyczne znaczenie. Ja mimo wszystko posługuję się na co dzień pojęciem sztuka, ale używam go w znaczeniu luźnym, nie tłumacząc jego znaczenia i kierując się wyłącznie intuicją i własnymi odczuciami. Myślę, że sztuka charakteryzuje się wyczuwalną obecnością jakiejś formy natchnienia, połączonego ze świadomością (podświadomością) tworzenia czegoś emocjonalnie/intelektualnie wartościowego. To nie brzmi zbyt konkretnie, ale nie wiem, czy tak naprawdę istnieje potrzeba tłumaczenia mojego podejścia. Z jednej strony mogłabym nazwać aggrotech sztuką, na przykład sztuką agresji lub sztuką frustracji, ale skupiając się na moich najszczerszych odczuciach, nie nazwałabym tego typu muzyki sztuką. Nie jest to Beethoven, z drugiej strony nie jest to jednak Nicki Minaj. Nie ma ona charakteru komercyjno-konsumpcyjnego, ale też jednak służy rozrywce. Po krótkim zastanowieniu nazwałam ten typ muzyki emocjonalnym. Taka muzyka nie jest z założenia "wysoką sztuką" (co nie znaczy, że nie wynika z natchnienia i nie nawiązuje do sztuki w klasycznym jej pojęciu), ale nie jest też produktem spożywczym, mającym przynosić korzyści materialne twórcom. Typ ten musi być najdawniejszym ze wszystkich, zapewnia on bowiem tak rozrywkę, jak i wyładowanie/wywołanie zróżnicowanych emocji, nie niosąc ze sobą jednocześnie próżności muzyki konsumpcyjnej i wzniosłości muzyki artystycznej. Źródłem współczesnej muzyki emocjonalnej jest punk. Wyróżniłabym jeszcze czwarty typ, to jest muzykę ideologiczną, czyli stworzoną na przykład w celach perswazyjnych lub będących formą komentarza społecznego (niosącą treści intelektualne) - do której swoją drogą punk się również zalicza. Oczywiście wszystkie te typy rzadko występują osobno, zwykle mieszając się ze sobą. Moje zamiłowanie do kategoryzowania i operowania przykładami sprowadzi jednak ten post do kategoryzowania i operowania przykładami, przykłady te pragnę więc podać. Dla ułatwienia i referencji zrobiłam taki oto uproszczony graf.


Dla klarowności przytoczę najpierw trzy przykłady, które odbieram jako "czyste" formy. Jako muzykę czysto artystyczną postrzegam eksperymenty elektroniczne lat 50-tych, w tym chociażby "Gesang der Jünglinge" Karlheinza Stockhausena. Jest to muzyka czysto estetyczna, wykorzystująca nowe techniki i materiały dźwiękowe w celu wzbudzenia artystycznych odczuć, związanych z klimatem utworów. Przykładem muzyki czysto komercyjnej jest "Give Me All Your Luvin'" Madonny, która w celu wypromowania swojej osoby "zatrudniła" do współpracy Nicki Minaj, która akurat przeżywa szczyt popularności. Jest to zabieg czysto komercyjny, mający przynieść zysk i przeznaczony do masowej konsumpcji poprzez popularne media. Charakter emocjonalny, niekomercyjny (w podanych przykładach wręcz antykomercyjny) i nie zaliczany do "wysokiej sztuki" ma wspomniana muzyka punkowa czy post-punk i gatunki, które po nim nastąpiły, w tym aggrotech. Charakter ideologiczny można znaleźć w anty-muzyce Throbbing Gristle - industrial lat 70-tych i wczesnych 80-tych miał na celu otworzenie ludziom oczu na patologie i problemy społeczne, dopiero później nabrał charakteru bardziej emocjonalno-rozrywkowego, poprzez zmieszanie na przykład z synthpopem czy metalem.

Dobrym przykładem muzyki zawierającej cechy zarówno tradycyjnej sztuki (poezji, muzyki klasycznej) jak i popu (muzyki rozrywkowo-komercyjnej) jest art pop. Pragnę wspomnieć, że mówiąc o popie jako o produkcie rozrywkowo-komercyjnym nie zawsze mam na myśli to, że dany utwór został stworzony głównie w celu zapełnienia portfeli twórców, może on być w zamyśle czysto rozrywkowy. Z założenia jednak muzyka popowa jest łatwiejsza w odbiorze niż jakiekolwiek inne gatunki, tym samym znajdując najliczniejszą grupę odbiorców i pozwalająca twórcom (niekiedy artystom) na wzięcie pod uwagę sukcesu komercyjnego (zazwyczaj poprzez pozycje na listingach). Komercyjność nie pomniejsza też wartości muzyki czysto popowej, dopóki nie sprowadza się ona do prezentowania chciwości i lenistwa twórców. Bardzo często zdarza się, że sukces komercyjny jest czysto przypadkowy (twórczość Soft Cell bliższa była scenom industrial i punk), lub że jest raczej próbą wypromowania koncepcji artystycznej (w tym wypadku New Romantic).

Utworem o charakterze zarówno artystycznym, jak i niosącym istotny przekaz jest jeden z najsłynniejszych utworów Charlesa Aznavoura (pierwszy utwór dotykający tematu homoseksualizmu; nie omieszkam też wspomnieć o pięknym angielskim tłumaczeniu). Utworem komercyjnym o charakterze nie tylko rozrywkowym, ale też emocjonalnym jest chociażby "Confide in Me" Kylie Minogue, natomiast rzadkim przykładem kawałka pozbawionego wartości artystycznych i emocjonalnych, to jest czysto komercyjno-rozrywkowego, za to zawierającego inteligentny przekaz jest "Thrift Shop" w wykonaniu Macklemore'a i Ryana Lewisa (wyśmiewanie ludzi przepłacających za markowe ubrania w celu zaimponowania innym).

Wariacji jest oczywiście więcej i można o nich dyskutować i dopasowywać w inny sposób w nieskończoność (przykładowo zespół Throbbing Gristle powstał na gruzach grupy performance art COUM Transmissions, można więc postrzegać ich twórczość jako sztukę awangardową), ale to oczywiście tylko zabawa dla szufladkowiczów, takich jak ja. Myślę jednak, że takie porządkowanie może pomóc znaleźć konkretny typ muzyki zainteresowanym osobom (tak samo zresztą, jak i gatunki) i uświadomić o istnieniu na przykład czegoś komercyjnego i wartościowego zarazem.

sobota, 22 marca 2014

pech

Towarzyszy mi od roku. Mam drogie bilety na Black Sabbath i Metallicę w prezencie, zespoły, których nie słucham, ale koncert Marca w październiku przeszedł mi przed nosem, na premierę The Tyburn Tree w Londynie nie wykupiłam miejsc bliżej sceny (tym samym zrezygnowałam), a na dzisiejsze OMD na Night of the Proms zabrakło pieniędzy, bo zapalenie ropne zęba i dyplom z reklamy. Modlę się, żeby chociaż koncert Midge'a Ure'a w maju się udał.

poniedziałek, 17 marca 2014

Jestem smutnym, smutnym, żałosnym człowiekiem, pełnym nienawiści i pogardy dla świata, który powinien gardzić mną, gdyby mnie widział. Sfrustrowanym samotnością i kolejnymi porażkami, naiwnymi ideami, w które tak bardzo wierzy. Jaką przyjemność i satysfakcję odczuwam, widząc w myślach ostrze nożyczek do paznokci wbijające się w moje ciało. Teraz jestem tylko zmęczona.

środa, 12 marca 2014

Ważne daty

Które być może później rozwinę.

24.05.13/urodziny Kariny na plenerze i zbiorowa kąpiel w kisielu
2013/2014/sylwester u Kariny z najazdem dresów i łomotem
7/8.02.14/studniówka prawie w stylu 80's
15/16.02.14/domówka u mnie bardziej 80's

piątek, 3 stycznia 2014

prolog

Z powrotem ogarniają mnie smutek i pustka. Wierzę, że ten rok będzie wyjątkowy (z dość oczywistych powodów), póki co jednak próbuję poradzić sobie z nawrotami melancholii lub depresji. Wciąż mam problemy z koncentracją i kontrolowaniem nerwów. Trochę nie wiem, po co to piszę, ale chciałabym, żeby ten blog był tak aktywny jak kiedyś, chociaż przestałam odczuwać potrzebę dzielenia się przemyśleniami - nie wydaje mi się, żeby wiele osób to kręciło. Może napiszę jakąś krótką recenzję książki, którą czytam, jeśli będę miała ochotę upublicznić swoją opinię.

Swoją drogą wczoraj znalazłam, a raczej zauważyłam po latach szukania płytę z prawie wszystkimi utworami, których słuchałam w latach 2007-2009. Czuję się, jakbym znowu miała te czternaście lat.