środa, 29 kwietnia 2015

24.04.15: aksamitny szlak

Czas biegł nieubłaganie. Z komfortowych dwóch miesięcy przygotowań nagle zrobiły się niepokojące dwa tygodnie; z niepokojących dwóch tygodni nagle zrobiły się alarmujące trzy dni. Pięć kart dziennie? Wykonalne, jeśli starczyłoby motywacji do spięcia siedzenia. Jak to jednak zwykle ze mną bywa, wszystko zostało odłożone na ostatnią chwilę. Być może to wszystko zmierzało do takiego końca, cały ten katastrofalny zbieg okoliczności - obyczajowa tragedia i naiwne marzenie o przygodzie. Lecz wszystko zostało już ustalone. Dotknę peleryny maga i zyskam nieziemskie moce, inspirację wszech czasów, złożę hołd z plonów i rozpocznę nowe życie - brzmi zbyt pięknie? No ba!

Bilety przyszły dwa dni przed wyjazdem - o mały włos, ale i w samą porę. Problem tylko z resztą - nadszedł ostatni dzień, a ja nadal nie stworzyłam Sądu Ostatecznego, Świata i skrzynki, którą zapieczętuję swoją duszą.

Nie ma już czasu. I co ja robię? Latam po kantorach, farbuję włosy, skubię brwi (oszalałaś?!) - północ, zostały cztery godziny na całą tę sztukę. Jedna karta dwie godziny, albo i jedna godzina, byle szybko; nie, nie, nie tak to miało wyglądać! Sąd Ostateczny taki dziwny, a Świat mógłby być piękny i czarujący, a jest tylko uroczo uproszczony, gdzie się ten cały czas podział?! Za późno na pudełko, będę musiała je zdobić w drodze. Za późno na list, tutaj to samo. Za późno i na makijaż, na sen, na spokój - już czwarta rano. Przyjeżdża C. - co znowu? Jeszcze niespakowana? O co chodzi, szybko! (Dopiero poza krajem zdałam sobie sprawę, że zapomniałam tak ważnej dla mnie broszki Gutter Heart, ręcznie robionej przez C.. Szlak by to.) Jesteśmy na lotnisku. A po co pani ten słoik? To jakaś specjalna woda do malowania? - pyta sarkastycznie kontroler na odprawie. Do śmieci. Nieważne. Myślałam, że samolot będzie większy - nigdy jeszcze nie latałam za granicę; ciśnienie trochę wali, ale poza tym da się posypiać. I już na miejscu.

Wylądowałyśmy w London Luton, aby po chwili przesiąść się do jednego z autokarów, jadących na postój busów. Londyn jest taki piękny - nigdy jeszcze nie widziałam tylu zabytkowych kamienic w tak ogromnym mieście. Zapowiadają się powroty. To był jednak tylko moment przejazdem, około półtorej godziny, przerywanej wyczerpującym, letargowatym odsypianiem - gdybym tylko myślała i zdążyła się wyspać! Dojechałyśmy do postoju na czas - może teraz uda mi się przez tę godzinę pomalować pudełko na czarno i czerwono, choć początkowo miało mienić się ilustracjami z the Mambas i the Willing Sinners? Może chociaż sztandarowa nutka się ostanie? Nie ma czasu, żeby bawić się w mieszanie czerni z czerwieni i zieleni, czarna tempera musi wystarczyć. Może nie będzie tak źle. Chyba będzie tak źle. Jest tak źle. Panika. Żal serce ściska. Dlaczego to wszystko musiało się stać właśnie w tym miesiącu, kiedy perspektywa spełnienia pięknego marzenia stała się realna? Nie ma czasu na narzekanie. W ogóle nie ma czasu, na żadne pudełko też nie ma czasu. Zgubiłam kartę debetową. Załatwiłam ją sobie właśnie na ten wyjazd. O co tutaj chodzi? Gdyby nie papierowe 80 funtów, byłabym spłukana. Idziemy do autokaru.

...

Gdzie jest autokar?

Chyba nie ma. Nie ma. Był pięć minut temu. Jezu. Gdzie jest informacja? Następny bus do Leeds dojedzie na 19:20. Chryste Panie. Jezu. Jezu, jaką 19:20?! To dwie godziny za późno! Jezu!!! Musi być jakiś ratunek!!! Ratunek: ekspres, 50 funtów. Nie stać nas na to! (Stać, ale pomyliłam się w panice.) Przesympatyczny murzyn z obsługi klienta poszedł z nami poszukać innych opcji i zaproponował jeszcze dwie, w tym jedną i tańszą, i na czas, ale wymagającą dłuższej rozmowy ze sprzedawcą. Do cholery z tym, bierzemy ekspres! Do cholery z pieniędzmi, musimy dostać się tam jak najszybciej!

Pod autokarem na poczekaniu zamieniłyśmy kilka słów z zaciekawionym osobnikiem, który powiedział nam, że nigdy nie powinnyśmy mówić, że wszystko stracone. Potem podróżowałyśmy z nim w korku przez jakieś pięć godzin, przysłuchując się jego rozmowie z (prawdopodobnie obcym mu) pasażerem - o samobójstwach w Japonii, o ekonomii, o młodzieży - to można jednak rozmawiać o czymś ciekawym w autokarze? Ja w tym czasie napisałam na kolanie strasznie brzydki (z wyglądu) list, w którym na trzech stronach nabazgrałam coś o fanowaniu, tragedii, prezencie i ich znaczeniu dla mnie, życzyłam, pozdrowiłam i dodałam trzy P.S.y o współpracy z C. przy kartach, Londynie i spotkaniu oraz dwa update'y dotyczące pudełka, które ze smutnej czarnej trumny przetransformowało w tanio wyglądającą, zakrwawioną urnę z wężami. Trzy takie kartki włożyłam pod karty praktycznie bez nadziei, że kiedykolwiek zostaną rozwinięte. Ale kto wie.

Leeds zapierało dech w piersiach. Każdy budynek, każdy zakamarek sprawiał wrażenie unikalnego i wyjątkowego, a barwy i ornamenty zachwycały na każdym kroku. Zakochałam się w tym mieście od pierwszego wejrzenia. Po krótkim czasie dotarłyśmy do Leeds Town Hall, starego monumentu czuwającego nad miastem. Spodziewałam się spotkać pod bramą pewną miłą dziewczynę, z którą prowadzę korespondencję na tumblrze, ale nikt mnie nie zaczepił. Brama została otwarta i weszłyśmy do środka. Wewnątrz spytano mnie jedynie o rezerwację, ale nie skontrolowano biletów, co mnie zdziwiło. Być może Anglicy mają większe zaufanie do siebie nawzajem. W międzyczasie stojąc przy barku zwróciłam uwagę na mężczyznę o blond włosach, przeciskającego się przez tłumek i podśpiewującego pod nosem Excuse me, excuse me~. Czyżby Neal X?  Po kilkudziesięciominutowym oczekiwaniu zaproszono nas do opustoszałej sali z czarnymi krzesłami poustawianymi wzdłuż dwóch ścian. Nadal nie widziałam nigdzie mojej znajomej, więc przypuściłam, że być może jest nią młoda, pyzata gothka, siedząca ze swoim chłopakiem obok mnie, choć nie pokrywało się to z moimi wyobrażeniami na jej temat (tylko ja napisałam o tym, jak wyglądam). Po chwili do sali wszedł elegancko ubrany mężczyzna.

Za chwilę do sali wejdzie Marc Almond. Będziecie mogli podchodzić po kolei, dacie mi aparat lub telefon, a ja zrobię wam zdjęcie. Możecie dać po jednym przedmiocie do autografowania na osobę. Proszę o nie hałasowanie, nie rozmawianie głośno i nie robienie zdjęć z daleka, żeby nie robić zamieszania.

Zaraz potem na środku sali pojawiła się niepozornej postury postać w ciemnych okularach.

Hi there.

Sala się ożywiła. Ludzie zaczęli kolejno podchodzić i zagadywać do muzyka, a my w tym czasie siedziałyśmy i rozglądałyśmy się po sali. Wyjęłam pudełko. Pulchna gothka uśmiechnęła się do mnie słodko, a ja nerwowo stukałam palcami o drewnianą klapkę. Zobaczyłam, że część osób miała ze sobą winyle Vermin in Ermine, więc sprowokowałam rozmowę z jednym ze starszych fanów, zagadując najpierw do C. po polsku: gdybym nie wzięła "The Velvet Trail", to wybrałabym właśnie "Vermin in Ermine". Byłam tak zestresowana, że nie załapałam, że inni chcieliby poznać zawartość pudełka. Pochwały trwały tylko do drugiej karty, bo w tym momencie nadeszła nasza kolej.



Postaram się odtworzyć przebieg wydarzeń na tyle, na ile pozwoli mi na to pamięć, ale wyglądało to mniej-więcej tak:

E: Hi, I sent you my artworks on Twitter sometimes...
M: Uh-mhm.
(To było głupie. Cała masa osób wysyła prace na Twittera.)
M: What's your name?
E: Ewa.
M: And your?
C: Marcelina.
M: Marina?
C: No no, Marcelina.
M: Martina?
C: No, Mar-ce-li-na.
E: Marceline.
C: ...Marcelina.
M: Marselina. OK.
E: I've got a present for you.
M: Oh, thank you. - Odsunął klapkę do połowy i rzucił okiem. - Thank you. - Zaczął oddawać skrzynkę asystentowi.
E: Th-these are tarot cards, it's a whole deck, twenty two cards...
M: Oh, really? - Wziął pudełko z powrotem i znowu otworzył do połowy.
E: You can take this off, it'll be easier. - Zabrałam klapkę na bok.
Marc wsunął palce w szczelinę między kartami a ścianką pudełka i zaczął losowo zerkać na cztery czy pięć kart.
M: These are beautiful! Wow! These are really gorgeous and well done... Thank you very much. Wow, beautiful. I shall treasure them.
E: Thank you.
C: Thank you.
M: Beautiful. I'll treasure them.
Nie pamiętam, czy zapytał o to sam Marc, czy jego asystent i czy to pytanie w ogóle padło, ale skoro pamiętam odpowiedź, to chyba było i pytanie: You've done them?
E: I've done the front sides and she's done the reverse sides.
C: Yeah, I've done the animals on the reverse.
E: They're symbolic, we tried to match them with your personality...
M: That's so beautiful.
A: Where are you from?
E: From Poland.
A: You can give something to sign.
Podałam Marcowi winyl The Velvet Trail, a on zaczął pisać na nim To...
M: Eva with a V?
E: With a W.
C. również dostała dedykację, ale musiała przeliterować swoje imię.
A: Now I'll take the photo.
Marc rozłożył ręce, a my ustawiłyśmy się po obu stronach. Czułam, że mam debilną minę, ale ze stresu nie potrafiłam rozluźnić mięśni. C. czuła to samo, z tym, że ona przynajmniej jest fotogeniczna. Do teraz mnie to frustruje.



Na koniec C. nieśmiało dodała:
C: I just wanted to say that you are the only person I don't know personally who I feel so much sympathy for...
M: That's very kind of you.
A: OK, thanks and goodbye.
E: OK, bye.
C: Bye.
Nieźle naciągnęłyśmy czas. Pożegnałyśmy się i po kilku o wiele krótszych wymianach zdań z pozostałymi fanami Marc wyszedł z sali.

Parę minut i dwa zapytania o drogę zajęło nam dojście do galerii. Przyszłyśmy akurat na końcówkę supportu, składającego się z całkiem przeciętnego akustycznego duetu białego piosenkarza z gitarą i czarnej piosenkarki z niepamiętamczym. Chwila przerwy i rozpoczął się właściwy koncert. Po całej sali rozniosły się dźwięki Act One, które moment później przerodziły się w rytmiczne uderzenie Minotaura (kiepskiej jakości zdjęcie dla zasady obok, polecam znaleźć ładniejsze w internecie). Nagłośnienie było wspaniałe, Marc w fantastycznej formie, a całość dopełniało ogromne, przepiękne pomieszczenie główne Leeds Town Hall (artysta wspominał o swoim marzeniu, aby tutaj wystąpić). W kolejce ustawione były Bad to Me, The Stars We Are, Burn Bright (które rozpoznałam dopiero po refrenie, bo nie znałam całości) - prezent urodzinowy dla Tony'ego Viscontiego, Variety, The Dancing Marquis oraz jedyny utwór, którego nie rozpoznałam w ogóle - by that other band I was in - było to Darker Times Soft Cell. Niespodziewanym numerem okazało się Champagne, wzbogacone wizualizacjami z teledysku do Lonely Go Go Dancer. Definitywnym i bezdyskusyjnym gwoździem programu było Black Heart, wspaniale podkreślone dudniącymi bębnami. Żadne fanowskie nagrania nie oddają niestety impetu dzieła. Przez cały ten czas ubrany w prosty, czarny strój Marc wykazywał się żywotnością, urokliwym poczuciem humoru (ze sztandarowym nerwowym śmiechem) i pogodą ducha - dzięki temu, mimo dramatyzmu utworów w sali panował ciepły, przyjemny nastrój. Dochodzimy do punktu, w którym Marc wygłosił poruszającą przemowę, tyczącą się tematu jego dzieciństwa i tego, jak spędzał czas ze swoim dziadkiem, który zwykł powtarzać pamiętny cytat: Hold my hand, I'm a stranger in paradise, kiedy przechadzali się plażą w rodzinnym Southport. To była zapowiedź The Velvet Trail. Tytułowy utwór wprowadził zmianę nastroju z tanecznego na bardziej refleksyjny, przygotowując miejsce dla takich kawałków, jak Scar czy Life in My Own Way, a wszystko to dopełniane wizualizacjami pochodzącymi z teledysków lub złożonych z bardziej abstrakcyjnych kompozycji. Zipped Black Leather Jacket brzmiało tak samo wspaniale, jak w nagraniu studyjnym, rytmiczne i mocne (w tle wyświetlono słynną scenę z napisem na skórzanej kurtce z filmu Scorpio Rising). Jeśli chodzi o When the Comet Comes, to na szczęście zagrana została wersja solowa, bo przyznam szczerze, że nie przepadam za głosem Beth Ditto. Miałam pewne obawy przed refrenem ulubionego Demon Lover, ponieważ oglądałam niedawno nagranie dla telewizji, w którym Marc wypadł dość blado, ale nie było czego się bać - piosenka brzmiała dokładnie tak, jak powinna, porywając przy okazji widownię i zmuszając ją do powstania z krzeseł, aby tańczyć w zgodnej radości. Nikt nie usiadł na miejscu, gdy zabrzmiało Meet Me in My Dreams, ani gdy Marc uderzył z mało znanym, acz skocznym Brilliant Creatures. Jednak dopiero potem nastąpiło prawdziwe zaskoczenie - Bedsitter pasował jak ulał do całego repertuaru i porządnie zawrócił fanom w głowach. Ile to już utworów? Dziewiętnaście? Równie dużym zaskoczeniem okazało się Soul Inside, po którym zespół pożegnał widownię i zszedł ze sceny. Oczywiście każdy na tym etapie spodziewa się bisu i bis zaiste nastąpił - ale jaki! Muszę przyznać, że nigdy nie słyszałam tak wspaniale dobranego bisu - na początek Marc wziął błękitną gitarę, a na ekranie za nim wyświetlono okładkę Vermin in Ermine. Rozbrzmiało Gutter Hearts. Cóż lepszego mogłoby rozbrzmieć? Zaraz po tym Tainted Love - what else? Podwójny bis! Nawet galeria (w tym ja i C.) wstała z krzeseł, żeby zatańczyć. Chwila chwila, to jeszcze nie koniec - nie było jeszcze Say Hello, Wave Goodbye, przy którym cała sala mogłaby śpiewać jak jeden mąż - właściwie jakieś 50 procent utworu zostało zaśpiewane przez fanów. Nie sądzę, żeby ktoś po takim ładunku miał niedosyt - tracklista była absolutnie fantastyczna. jeden z najlepszych koncertów, na jakim byłam w życiu. Zgodnie z zapowiedziami przewijały się tak najnowsze utwory, jak i stare hity oraz "kilka niespodzianek". Jeśli komuś się wydaje, że Marc stracił werwę na stare lata, to powinien wyłączyć słabe nagrania z YouTube'a i zobaczyć go na żywo. (Dołączam tutaj trochę bardziej profesjonalną recenzję wydarzenia dla zainteresowanych.)

Po wyjściu z powrotem na dół nie omieszkałyśmy zajrzeć do stoiska z merchandisem - no i proszę, to rzeczywiście był Neal Whitmore! Zwrócił uwagę na to, jak przyglądałam się nowej płycie The Montecristos i zaczął do mnie zagadywać na ten temat. Marc miał rację, pisząc w autobiografii, że Neal jest jedną z najpozytywniejszych osób, jakie zna - biła od niego radosna aura, która udzielała się każdej osobie wokół. Pokazał nam (to znaczy mnie, C. i jeszcze jednemu fanowi) na swoim telefonie, jak wyglądała jego fryzura za czasów Sigue Sigue Sputnik w 1985, a jak wyglądała na jednym z ostatnich koncertów, i że nic się nie zmieniło od tego czasu. Ja natomiast poza dwiema koszulkami dla mnie i dla C. z różniącymi się nadrukami The Velvet Trail i tour programme postanowiłam kupić również wspomnianą płytę, którą i tak zamierzałam przesłuchać po zobaczeniu wiadomości na Twitterze. Dzięki temu mogłam dołożyć dodatkowe dziesięć funtów, które poszły bezpośrednio w ręce artysty - zawsze jakiś dobry uczynek. Potem gitarzysta spytał nas, skąd jesteśmy i z jakiego miasta. Na koniec uścisnęłyśmy Nealowi dłoń i opuściłyśmy Leeds Town Hall. To była przygoda!

Niestety powrót do Polski okazał się bardzo nieprzyjemny dla mnie. Po pierwsze, ponieważ nie spałam już drugi dzień, nie miałam siły zwiedzać miasta, o czym wcześniej marzyłam. Zdążyłam natomiast zauważyć potwierdzenie dla tekstu Monoculture z comebacku Soft Cell - w okręgu jednej ulicy natknęłyśmy się na trzy Subwaye, trzy McDonaldy, KFC, Starbucks i chyba jeszcze Burger King - starczy już! Poszłyśmy do McDonalda, aby zjeść cokolwiek (ja od poprzedniego dnia zjadłam tylko kanapkę z łososiem, którą podarowała mi C. w autokarze) - zamówiłam McChickena i podwójnego Cheeseburgera. O ile w Anglii są milsi ludzie (przynajmniej dla nas), mają piękniejsze miasta i wyższy standard w sklepach, to muszę powiedzieć, że kanapki w Macu mają słabsze. Viva polski McDonald. Siedząc wewnątrz zaczęły przechodzić mnie niezwykle bolesne dreszcze, rozchodzące się po całych nogach. Początkowo wydawało mi się, że to zjawisko mogło być wynikiem golenia nóg po strasznie długiej przerwie, ale najprawdopodobniej było ono skutkiem ogromnego przemęczenia i stresu. Chodzenie i siedzenie na przystanku były jak tortury z tegoż powodu, a trwało to jakieś cztery czy pięć godzin. Do tego dochodziło wyczerpanie, które objawiało się trzygodzinną narkolepsją na ławce przy postoju. Podróż autokarami też nie należała do najprzyjemniejszych, a lot samolotem osłodzony był nieustannym płaczem dwójki niemowląt (było jeszcze trzecie, ale ono przez dłuższy czas spało). Jeśli nie spałam, to plułam jadem na wrzeszczące pędraki, porównując je do zarzynanych prosiąt i zniedołężniałych idiotów. C. była zniesmaczona, a mi było wstyd. Warszawa powitała nas szarą infrastrukturą około godziny siedemnastej. Jakie to miasto jest brzydkie. Chcę wracać do bajkowych kamienic i życzliwych ludzi... Przed rozstaniem się z C. zdążyłam jeszcze zapłakać nad swoją czarną duszą i brzydotą polskich miast, po czym rozeszłyśmy się do domów.

To moja smutna, zdekontrastowana i nieco bardziej podobna do siebie twarz przed rozstaniem. Sprawdzałyśmy z C., czemu na zdjęciach wychodzę pięć razy gorzej niż w rzeczywistości i odkryłyśmy, że to chyba kwestia ustawień kontrastu i generalnie tendencja ze strony aparatu do zniekształcania twarzy.

Co dalej? Po trzech dnia bez snu (bo to przysypianie trudno nazwać pełnoprawnym snem) odespałam piętnaście godzin, a następnie wysłałam do Marca dwa tweety, jeden z podziękowaniem za koncert i jeden z nadzieją, że przejrzy te karty do końca. Póki co jest zajęty trasą, ale życzcie mi na dniach jakiegoś znaku, że praca nie poszła na marne. Mam zamiar obrobić wszystkie reprodukcje kart i opublikować je na kilku stronach, ale zajmie mi to trochę czasu. Jestem nieco zdemotywowana po całej tej przygodzie, bo w zasadzie w 80-ciu procentach osiągnęłam swój cel (minus dziesięć za niedopracowanie prezentu i minus dziesięć za brak potwierdzenia) i teraz zostałam tak jakby na lodzie. Do tego dochodzi takie poczucie braku naturalności w tym spotkaniu (co za wymagania!) - ograniczony czas i wyczuwalne znudzenie ze strony Marca (ile już takich meet&greetów musiał robić w życiu?) sprawiły, że spontaniczne spotkanie z Nealem wspominam jednak cieplej. Mam oczywiście całą masę innych rzeczy do robienia, w teorii nie mam wręcz za dużo czasu na nic, ale dążenie do spotkania z Marciem miało takie wyjątkowe znaczenie dla mnie i teraz, kiedy jest już po wszystkim... czuję pustkę. To wrażenie mija z czasem, ale wiąże się z nim nieustające przygnębienie i frustracja. W końcu nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale by gonić go, jak to śpiewali Skaldowie w absurdalnej piosence z szyszkami. Ten cytat brzmi tu idiotycznie, ale to święta prawda.

(Tutaj można znaleźć część komentarzy do tego posta.)

wtorek, 28 kwietnia 2015

Nana

No i stało się. Mamy psa. Ponad 20 lat czekania, ale w końcu matka doczekała się drugiego psa w swoim życiu. Ja zawsze kochałam koty i koty zawsze były w tym domu, ale zgodziłam się na to najbardziej odrzucające dla mnie stworzenie domowe wiedząc, jaką pustkę czuć będzie mama po stracie męża.


Nana (takie imię jej nadałyśmy) pojawiła się u nas wieczorem siedemnastego kwietnia. Wybrałyśmy ją z powodu jej żałosnego wyglądu na zdjęciach. Znaleziono ją po tym, jak błąkała się po lesie przez dwa tygodnie, jedząc siano i śmieci. Prawdopodobnie była bita i bardzo możliwe, że wyrzucono ją, kiedy okazało się, że nie jest czystej rasy border collie. Ma około roku.

Czemu nie lubię psów? Psy śmierdzą psem, liżą, szczekają, obskakują, chuchają, żebrzą i generalnie są upierdliwe. Nana jest winna głównie obskakiwania mnie, czym podpadła mi dzień po przyjeździe, ale powoli uczy się, żeby tego nie robić. Poza tym jest całkiem do wytrzymania. Koty wyprowadziły się na dwór i na ślepe schody, ale z czasem nieśmiało zaczynają wracać do domu. Dla mnie to zupełnie nowe doświadczenie i wynika z tego trochę konfliktów między mną a matką, ale staram się przyzwyczajać i lubić Nanę. Nie jest tak łatwo, ale to wykonalne.

sobota, 25 kwietnia 2015

niedziela, 5 kwietnia 2015

raport z ostatnich dni

Jest 27. kwietnia, 28. kiedy wysyłam to na bloga. Minął miesiąc od ostatniej notki na temat (jak dotąd) najtrudniejszego etapu w moim życiu. Przez ten czas zdążyłam pogodzić się z zaistniałą sytuacją i zostawić całą tragedię w tyle, jako ponure zakończenie mimo wszystko beztroskiego okresu dzieciństwa. Zapisywałam tu krótkie notatki z każdego dnia aż do samego końca. Rozwinę je na tyle, na ile pozwoli mi na to pamięć. Są trochę surowe, ale nie mam zamiaru poświęcać tutaj czasu literackim figlom.

29. marca matka wmusiła ojcu gruszkę, niestety już przeleżałą. Ojciec się zatruł - wył i wił się w bólach przez dziesięć minut, dlatego wezwałyśmy karetkę. Ratownicy okazali się być bardzo sceptyczni i cyniczni, co było dość raniące, kiedy na informację ode mnie, że gdyby nie poddał się chemioterapii, to by nadal żył i że to eksperymentowanie na ludziach usłyszałam odpowiedź, że "na kim miałoby się eksperymentować w takich przypadkach, jak nie na ludziach". To bardzo okrutne. Później ojciec dwa razy spadł z łóżka, wypróżniając się na podłogę - na tym etapie choroby jest to typowe, jedno z najbardziej uciążliwych i upokarzających zachowań. Wydaje mi się, że może ono wynikać z podświadomej niemożności pogodzenia się z niedołężnością. To bardzo trudne. Kiedy podnosiłyśmy ojca z ziemi w ogóle nie starał się nam pomóc, bo podobno nie miał sił w nogach. Zaraz po położeniu na łóżku miał jednak wystarczająco sił, żeby odepchnąć całe ciało nogami od ściany. Okłamywał nas jak małe dziecko.
30. marca przez cały dzień ojciec był bardzo opryskliwy. Po części to nasza wina za wczorajszy dzień, ale chciałyśmy przecież dobrze. Przy rozmowie ze mną, na kanapie w salonie, kiedy mówiłam mu, że rozmasujemy mu nogi, żeby mógł znowu chodzić bez niczyjej pomocy, on tylko popatrzył na mnie pogardliwie i zapytał "no a co ze spółkami? co z pałacami? co z tym budynkiem?". Kompletnie nie kontaktował, choć wydawało mu się, że wie lepiej. Później pojechałam do sklepu plastycznego po materiały do robienia kart tarota. Kiedy wróciłam po kilku godzinach i podeszłam do niego, powiedział mi, że "Ewa pojechała na ćwiczenia i wróci za godzinę". Po chwili po raz pierwszy stracił pamięć do zera. Nie poznawał już ani mamy, ani mnie, ani domu. Nie wiedział nic. Wieczorem posadziłyśmy go na wózku i dałyśmy kroplówkę, co pomogło mu w pewnym stopniu powrócić do "normy".
31. marca przyjechała Kasia, jego starsza siostra. Kasia ma 80-tkę, po dziesięciu latach wstała z wózka inwalidzkiego, wycięto jej jedno zrakowane płuco, pokonała raka mózgu i lata jak fryga, więc jest żywym dowodem na to, żę wola życia czyni cuda. Liczyłyśmy na to, że zmotywuje jakoś ojca, ale ona sama powiedziała, że to koniec, bo on nie ma tak silnego charakteru, i że po prostu zaśnie. Wygłosiłam przed nim ostatnią "mowę motywacyjną", to znaczy razem z mamą i jego siostrą poszłyśmy do sypialni (przy bardziej obcych od nas osobach starał się być bardziej przytomny) i powiedziałam mu o tym, że ma ostatnią szansę i że jedyne, co może go uratować, to wola życia, że poświęcamy mu wszystko, a on nas okłamuje, i że skazuje swoją ukochaną córkę na patrzenie, jak umiera. Przyznał mi rację. Potem, kiedy matka chciała go posadzić na przenośnej ubikacji, on grzecznie oparł się o nią i przeszedł na miejsce, zamiast wypróżniać się na łóżko. Wszystko wydawało się załatwione. Mimo to przez kolejne osiem godzin czułam taką obojętność i wyczerpanie psychiczne, że nie zajmowałam się nim przez cały ten czas. To był duży błąd. Tata znowu stracił pamięć do zera. Kolejny raz posadziłyśmy go na wózku, żeby odzyskał pamięć. Z tego, co pamiętam, odwiedziła nas wtedy C., która również nam pomagała. Ojciec był bardzo rozeźlony i pokłóciłam się z nim trochę. Kiedy wiozłyśmy go do sypialni, przeprosiłam go, a on, zupełnie tak jak dawniej, powiedział "kitku, ja się denerwuję, ty się denerwujesz, to wszystko jest jakieś powariowane" i tak jak dawniej powiedział "no, dobranoc, dziewczyny". Było w tym coś przerażającego.
1. kwietnia ojciec po raz ostatni siedział na wózku. Nie miał już siły chodzić. Kiedy próbowałyśmy go ustawić w wygodniejszej pozycji, on wywalił się na podłogę i znowu musiałyśmy go zbierać, tym razem na fotel. Próbowałam z nim rozmawiać i motywować go, ale on był zobojętniały... powiedziałabym, że wręcz okrutny. Nie obchodziło go już nic, ani życie, ani ja, ani moje łzy, nie chciał już żyć. Ten dzień był straszny. C. gdzieś wyjechała i wróciła właśnie wtedy, kiedy płakałam. Przewożenie go do łóżka okazało się koszmarem, po raz kolejny osunął się na podłogę. Omal nie dałybyśmy rady przenieść go w trójkę. Postanowiłyśmy zrezygnować z przenoszenia go na wózek.
2. kwietnia cały dzień przeleżał w łóżku. Z planów (obejmujących sadzanie go na łóżku, ćwiczenia i masowanie nóg oraz regularne karmienie) nic nie wyszło. Byłam w coraz gorszym stanie psychicznym. Mimo to postanowiłam zająć się rozrysowywaniem kart na kartonie. Zeszłam po liniał do warsztatu, w którym przepracował tyle lat i niemal pękło mi serce. Zastałam obraz zatrzymany w kadrze. Widziałam przed oczami, jak uśmiecha się na mój widok i mówi "oo, kto to zszedł?". To było straszne. Przerażające. Po powrocie na górę poszłam do niego i załamałam się psychicznie. Dopiero wtedy naprawdę zdałam sobie sprawę, że w tych dniach widzę go ostatni raz w życiu. Płakałam, żeby nie umierał, że jest moim najlepszym przyjacielem, ale on znowu był obojętny. Matka spytała go, czy chce, żebym płakała, na co odpowiedział, że "tak". Niczego nie rozumiał. Po pewnym czasie dopiero, kiedy mama tłumaczyła mi, że w życiu są dobre i złe chwile, on założył ręce za głowę i powiedział "no jasne", jakby to była najzwyklejsza rzecz do powiedzenia w takiej sytuacji... Z innej beczki zadzwoniłam do Anglii w sprawie biletów. Kazano mi czekać.
3. kwietnia kolejny dzień przeleżał w łóżku. Nie miał siły siedzieć i jak się potem okazało, zgubił swoją dolną szczękę. Wpadła do nas Krab, bo została sama w lokatorskim mieszkaniu i chciałyśmy jak najszybciej znaleźć jej nowego lokatora, żeby nie musiała wracać do swojego ojczyma. Drugi raz zeszłam do warsztatu, ale poprzednie wrażenia zastąpiła chłodna obojętność.
4. kwietnia skończyłam wycinać karty. Odwiedziły nas Kasia, jej córka Gosia ( w wieku ojca zresztą) i potem ciotka Dorota, (która była pewna, że ojciec się udusi, jak jego brat i jednocześnie jej mąż), ale ojciec słabo kontaktował. Tego dnia prawie nic nie odpowiadał. Poza tym przyszła odpowiedź mailem z ticketmastera.
5. kwietnia nic ciekawego się nie działo, oprócz wymiany zdań w nocy:
- Co tam tata?
- Dobrze. Kończymy już.
- Co kończymy?
- (bełkot)
- (...) Kocham cię bardzo, wiesz?
- Ta, jasne, ty? (pogardliwe spojrzenie)
- No, jak to? Jestem twoją córką, więc cię kocham, nie pamiętasz?
- Pfff.
 - O co chodzi?
- Zanudzasz.
- (powtarzam całość rozmowy mamie)
- Oj, żartuję, dziewczyny.
- (mama:) Powiedz jej coś, żeby nie płakała.
- Jesteś jedyną osobą w całym życiu, która mi tak mówiła, że mnie kocha, jedyną osobą...
Prawdziwie wisielczy humor.
Znalazłyśmy jego szczękę pod nim samym. Odwiedziły nas niewzruszone ciotki Jolka i Beata. Po włożeniu szczęki ojciec wyglądał, jakby odmłodniał. Dziwny widok.
6. kwietnia próbowałam oderwać się od rzeczywistości, tworząc nową postać w MS. Tata znowu spadł z łóżka, ale tym razem wezwałyśmy mojego kuzyna, Sławka, żeby nam pomógł. Na pytanie, kto tam stoi (Sławek) ojciec odpowiedział "Fagira (?)... kancelaria...". Stracił zmysły do końca. Wydaje mi się, że właśnie tego samego dnia, kiedy przyszłam dać mu lekarstwo, on zaczął warczeć "przestań, przestań kurwa, przestań kurwa mać". Oburzyłam się i złajałam go za to, jak zwracał się do mnie i do matki. Mama wyszła z pokoju i ja też miałam taki zamiar, kiedy usłyszałam "przepraszam". To "przepraszam" jest nawet bardziej bolesne, niż moment sprzed dwóch tygodni, w którym się rozpłakał.
7. kwietnia ojciec kolejny raz stwierdził, że idzie do warsztatu. Matka spytała go: "jak idziesz do warsztatu? Przecież jesteś chory", na co on zapłakał jak dziecko "dlaczego mi nie pozwalasz, dlaczego?". Innym razem zagadała "kto się tobą opiekuje?" - "Kocur." Rudy kot za pierwszym razem czuwał przy ojcu w styczniu, kiedy był na granicy życia i śmierci zaraz po chemii. To był ten drugi raz. Chyba mniej więcej w tym okresie zdecydowałyśmy za naradą pielęgniarki, żeby nie zakładać ojcu spodni, bo nie miało to sensu. Jego reakcja brzmiała bardzo żałośnie: "a co ja taki goły jestem, butów nie mam?". Trzecią specyficzną rzeczą, jaką tego dnia powiedział było zaskakująco czułe: "a co ty kochanie, nie śpisz? Połóż się." do matki, która leżała obok, trzymając jego rękę. Poza tym zawsze był do niej nastawiony agresywnie.
8. kwietnia rozpoczęłam tworzenie pierwszej karty tarota. Niedługo potem matka, zajmując się ojcem, spostrzegła, że ten wybałuszył oczy i jęknął:
- Mama! Mama!
- Ja nie jestem twoją matką, jestem twoją żoną.
- Nie, mama tam stoi. - Wskazał na szafę.
- Tak? A mówi coś?
- Że mało cię zna.
Moja matka nie zdążyła poznać jego rodziców przed ich śmiercią. Swojego ojca natomiast widział w innym kącie sypialni, ale ten nic nie mówił. Wierzę, że to nie były halucynacje, ponieważ ojciec miał zaniki pamięci krótkotrwałej i nie pamiętał żadnych halucynacji, ani nawet tego, że płakał tamtego dnia, ale pamiętał o tym, że widział swoje ciało z perspektywy trzeciej osoby i swoich zmarłych rodziców. Wierzę, że to ma sens. Ja jednak w tym czasie spałam (miałam rozwalony tryb dobowy, bo próbowałam wykorzystać noce jako czas dla siebie, więc kładłam się spać koło dziesiątej rano) i zostałam zerwana dopiero około godziny 15:50, kiedy tata zaczął rzęzić, bo nie miał siły odkrztuszać wydzieliny. Od razu zwróciłam uwagę na jego sine ręce. To była agonia. Przez trzy godziny leżałam obok niego jak zbity pies, bez sił i nadziei, chociaż nadzieja tak naprawdę umiera ostatnia (czyli po zabraniu zwłok). Wezwałyśmy pogotowie. Ratownicy próbowali odessać wydzielinę ssawką, ale ojciec zaciskał usta. Wyglądało to tak, jakby robił to bardzo świadomie, nie tylko ze strachu, ale też z własnej woli. Zrezygnowano z ostatniego sposobu ratunku. Natomiast ostatnią sensowną rzeczą, jaką od niego usłyszałyśmy było podziękowanie. Odwrócił się tedy do mnie i powiedział "Ewa... dziękuję...", a potem do matki "...i tobie też." - "za co, za jogurt?... Za opiekę?" - Pokiwał głową. Przyjmował od nas wszystko bez dyskusji, nie zależało mu już ani na walce z nami, ani o życie. Podałyśmy mu w tym czasie jogurt, dwa małe soki i kroplówkę, ale to nie miało już sensu. On tylko patrzył w sufit, uśmiechał się i wyciągał ręce, ale nie zdołałyśmy zrozumieć niczego, co próbował wycharczeć. Musicie wiedzieć, że odgłosy wydawane przez człowieka duszącego się własną flegmą są absolutnie przerażające. Coś jakby chrobotanie potwora z horroru, albo jak tarcie drewnem o karbowaną rurę, jakkolwiek dziwaczne by to porównanie nie było. O godzinie 19:23 jego głowa zaczęła opadać na bok. Każdy oddech stawał się coraz cięższy, unosząc ją w górę i kołysząc nią w obie strony. Trzymałam go za lewą rękę, mówiąc "kocham cię", kiedy matka trzymała obiema za twarz prosząc "oddychaj!" na nic. Nastąpił zgon. Wdechy i drgawki pośmiertne trwały jeszcze przez dwie minuty. Przyjechała karetka, żeby potwierdzić tragedię. Wpadła też Gosia, by zapłakać "to był mój brat" i ciocia Ewa. Rozmawiałyśmy z nimi do późnej nocy dla ukojenia nerwów, podczas gdy zwłoki, wyglądające zupełnie jak martwe pisklę wyrzucone z gniazda, zostały zabrane do kostnicy. Obecność bliskich bardzo nam pomogła, bo nie czułyśmy się samotne.
9. kwietnia nie przespałam nocy, o ile mnie pamięć nie myli. Pojechałam też wybrać urnę, chociaż ostatecznie użyto innej.
10. kwietnia odbyło się pożegnanie zwłok i chyba nadal niemal nie spałam, ale nie pamiętam dokładnie. Od czasu śmierci ojca byłam zobojętniała, bo zdążyłam wszystko wypłakać w trakcie jego choroby. Miałam czyste sumienie. Widząc go po raz ostatni nie czułabym wiele, gdyby nie potwornie żałosna muzyka, która mnie złamała. Bałam się, że jeśli go zostawię, to już nigdy go nie zobaczę. Tego samego dnia zgodziłam się, żeby matka spełniła swoje marzenie i wypełniła pustkę w życiu posiadaniem psa. Oglądając oferty schroniska przez internet zatrzymałyśmy się przy jednej bardzo smutnej suczce i psie Piracie, który miał bielmo na jednym oku i wyglądał zabawnie.
11. kwietnia skończyłam robić trzecią kartę, nad którą siedziałam kilkanaście godzin.
12. kwietnia czułam ogromny stres, związany z upływającym czasem. Nie spałam 30 godzin, położyłam się na cztery i zapieprzałam dalej.
13. kwietnia naliczyłam kolejne 22 godziny bez snu, a mimo to byłam w szampańskim nastroju. Przeżywałam epizod maniakalny. W kościele początkowo było mało osób, co sprawiało przygnębiające wrażenie, ale na szczęście po jakimś czasie ławy się zapełniły. Widok był nieco absurdalny, kiedy C. siedziała zapłakana obok mnie, wykrzywiającej usta w głupawym uśmieszku, myślącej o odgłosach remontu podczas mszy świętej (ojciec za życia zawsze musiał robić gdzieś remont). Nie czułam żadnych emocji, przebywając w tym samym pomieszczeniu z tymi resztkami w obsypanym kwiatami słoiku na słupie. Byłam jednak szczęśliwa, że wiele osób płakało na pogrzebie, w tym te, których jeszcze w takim stanie nie widziałam - to znaczyło, że wielu z nich to dotknęło, i że mój ojciec nie był im obojętny. To jednak do mnie podchodzili, próbując mnie pocieszać, kiedy ja śmiałam się z grabarza, obsypywanego stokrotkami, zanim jeszcze wyszedł z grobu. Na stypie zamiast pogrążać się w smutku cieszyłam się, że mogłam spotkać tyle osób z rodziny i znajomych. Byłam niecodziennie gadatliwa. Każdy, łącznie ze mną, był pewien, że zniosę to gorzej. To była kwestia czasu, jaki był mi przeznaczony na przemyślenie wszystkiego. Ciocia Ewa, specjalizująca się w kronikach i drzewie genealogicznym naszej rodziny, podarowała nam cenny prezent - zdjęcia z młodości taty. Zaskoczyło mnie to, że tak fajnie wyglądał w moim wieku. W ogóle sytuacji cieszę się, że mój organizm obronił się w taki sposób.

Choroba upokorzyła mojego ojca, zamieniając go w niedołężnego starca, ale odszedł w domu, na swoim łóżku, wśród najbliższych mu osób. Był opłakiwany przez wielu i jego brak odczuwamy codziennie. Zrobiłyśmy jednak wszystko, co było w naszej mocy i nie mamy wyrzutów sumienia. Stało się to, co musiało się stać - ta choroba była na własne życzenie. 60 papierosów dziennie, wdychanie chemikaliów całymi latami i zaniedbanie ciała - nawet tak żelazny organizm ma granice swojej wytrzymałości. Pod koniec życia wyobrażałam go sobie jako układankę, którą rozsypano na podłodze i zgubiono część fragmentów.

W mojej pamięci jednak zawsze zostanie tym dziarskim i beztroskim Piotrusiem Panem, jakim był przed chemioterapią.

Na nekrologu wydrukowano cytat "Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". To banał i truizm, ale i najtrafniejsze słowa w tym wypadku.