7. maja błąkając się po mieście z zakupionym tomem Tomie postanowiłam zawitać do znajomego sklepu płytowego za pasażami handlowymi, prowadzonego przez sympatycznego łysiejącego faceta koło pięćdziesiątki. Szczęście jednak mnie omijało, kiedy wertując kolejne analogi trafiałam na wszystko, tylko nie to, czego szukałam. W końcu zagadał do mnie pewien klient, gorąco polecając albumy Simple Minds i Icehouse, ale żaden z nich nie zrobił na mnie wrażenia (przynajmniej nauczyłam się obsługiwać stary adapter). Ostatecznie zdecydowałam się na kupno dwóch wczesnych płyt Ultravox! za 60 złotych i już miałam wychodzić, kiedy zaczepił mnie niepozorny właściciel sklepu obok - nawet nie wiedziałam, że pół metra dalej jest drugi sklep! Zaproponował mi, żebym wpadła i spytał, czego słucham - Marca Almonda, oczywiście. Mam kilka jego albumów - żeby tylko kilka! Parę krążków solo, cała masa singli Soft Cell, nawet Marc and the Mambas - a to dopiero początek. Okazało się, że gość ma właściwie wszystko to, czego szukam - od synthpopu po industrial, EBM i post-punk i wiele, wiele więcej. Z luźnych pogaduszek zrodziła się pełnowartościowa rozmowa, przeszliśmy na "ty", Krzysiek zaparzył mi herbatkę i ani się obejrzałam, kiedy minęły cztery godziny. W tym czasie przewijały się tematy muzyczne (wszystko, o czym wspominałam było już doskonale znane - wspaniałe uczucie swoją drogą - może oprócz visual kei), osobiste (moja depresja chociażby) czy nawet takie wariactwa, jak social justice. Z tym gościem można gadać o wszystkim. Byłam - i jestem - nim zachwycona, do tego stopnia, że nawet udawałam, że jadę na Ursynów, żeby jak najdłużej móc z nim gadać. Chyba jedyna większa różnica to to, że nie lubi Hocico i Lady Gagi, haha!
16. maja byłam z matką na grobie ojca któryś już raz z rzędu, razem z jego przyjacielem, Tadeuszem, który często nas odwiedza. Nasze wielkie stare drzewo nad grobem zostało ścięte, tak jak i kilka innych drzew. Żal serce ściska, a jakieś babsko i jej stary ględzili tylko, jak to dobrze, i że te drzewa były okropne. Żal serce ściska. Tego samego dnia spotkałam się z C. na mieście, pierwszy raz od wyjazdu do Anglii (kopę lat) i zaprosiłam ją do restauracji Loft. Potem wpadłam do jej od dawna nieodwiedzanego przeze mnie domu i to był zły pomysł, o czym jeszcze nie wiedziałam. Póki co wszystko było OK, poza tym, że Krab zarzucała C. różne bezsensy SMS-ami i C. się na koniec dnia załamała, na co ja z kolei nie miałam siły.
17. maja rano wróciłam do siebie, sugerując przedtem C., że mogę wpaść jeszcze tego samego dnia, ale bez nastawiania się. C. tej ostatniej części nie usłyszała.
18. maja wszystko miało być lepiej. Miałyśmy pójść do tej jaskini cudów w kształcie ślepej kiszki, pogadać z Krzyśkiem i pojechać do C. na maraton filmów Kennetha Angera. Ale C. nadal była załamana i nie miała siły nikogo poznawać (powinnam po prostu powiedzieć o pójściu do sklepu, a nie znajomościach), a ja nie miałam siły spędzać dnia inaczej, niż to sobie zaplanowałam. All hell broke loose. Najpierw w całym tym podenerwowaniu próbowałam zmotywować C. zza drugiej strony lustra, ale racjonalne upraszczanie nigdy w takich sytuacjach nie pomaga i w końcu obie załamałyśmy się nerwowo do tego stopnia, że rozbiłam o ziemię swoją ostatnią MP4 (R.I.P. Creative ZEN 2007-2015, stary discman ostatnim ratunkiem) i zamknęłam się w pokoju, nie odpowiadając na żadne desperackie telefony. Nie tak to miało wyglądać.
19. maja wstałam o piątej rano po wymuszonym śnie i próbowałam rozpocząć wszystko na nowo. Wykończyłam rysunek i wrzuciłam go na dA, odkładając telefon do C. na później, bo chciałam jej zrobić miłą niespodziankę i zadzwonić w drodze do niej. To było głupie. C. zobaczyła pracę i zadzwoniła do mnie, wygarniając mi wszystko, co zrobiłam i znowu straciłam równowagę, spadając w przepaść. Po godzinie czy dwóch darcia się i leżenia na łóżku z włosami żałośnie zatopionymi we fluidach obiecałam, że przyjadę, ale chciałam tylko dociągnąć wszystko do samego dna. Dojechałam w strasznym stanie psychicznym, nakręcając się dodatkowo zapętlaniem hurt NIN na discmanie, ale na całe szczęście rzeczy potoczyły się innym torem i po ostatkach załamania i płakania pogodziłyśmy się i spróbowałyśmy normalnie funkcjonować.
21. maja w końcu udało się poświęcić całe spotkanie terapeutyczne na rozmowę wyłącznie o mojej seksualności. W końcu coś posunęło się do przodu. Poza tym udało mi się namówić C. na pójście do sklepu płytowego na ostatnie piętnaście minut przed zamknięciem i to był świetny pomysł, bo druga rozmowa z Krzyśkiem skończyła się po 22-giej, a C. wyszła stamtąd z masą ruskich bootlegów Coil i Einstürzende Neubauten, a ja ze splitem Bizarre Uproar/Woundead/Grunt (!!!), który kupiłam za 50 złotych, bo nikt nie wiedział, ile jest wart (dwa razy więcej, jak się okazuje). Było warto.
24. maja wróciłam do domu tylko po to, żeby dowiedzieć się, że czarny kotek Franek zniknął z dniem mojego wyjazdu i dotąd nie wrócił. Rudego Kimiego też nie było już od dłuższego czasu.
25. maja cały dzień zleciał na projektowaniu, drukowaniu i rozwieszaniu czterech ogłoszeń, dotyczących zaginięcia kotów.
Przez ten czas mieliśmy wiele telefonów i informacji o obu kocurach, widzianych w okolicy, ale mimo kuszącej nagrody nikomu nie udało się złapać żadnego z nich.
27. maja śnił mi się ojciec. Cały ten sen wydawał się niewiarygodnie realny, bez żadnych dziwnych elementów. Byłam w oświetlonym ciepłym światłem słonecznym salonie, matka prasowała ubrania, a C. pomagała mi zajmować się tatą, który leżał na kanapie. Ojciec miał na głowie wszystkie włosy i wyglądało na to, że wracał do zdrowia, bo po upadku z kanapy był w stanie sam wstać, ale z jakiegoś powodu wszyscy jeszcze za jego życia uznali, że nie żyje. Ja jednak zdałam sobie sprawę z tego, że tak nie jest i zaczęło do mnie docierać, że coś jest nie tak, że to jest zbyt piękne, aby było prawdziwe. Rozejrzałam się po pokoju, po czym podeszłam do niego i zaczęłam mówić, że to musi być sen, że niemożliwe, żeby to działo się naprawdę. Położyłam obie dłonie na jego twarzy i wtem spostrzegłam, że jego oczodoły są puste. Moment później wszystko wróciło do normy, ale wiedziałam już, że to nie jawa. Zaczęłam płakać i mówić mu, w jak strasznych okolicznościach zakończył swoje życie i jak bardzo mi go brakuje, a on wyglądał na zakłopotanego i zdziwionego. Powiedział tylko, że "cóż... chyba wszyscy tu kiedyś trafimy". Obudziłam się i zaczęłam płakać na głos jak dziecko. To wszystko było o tyle dziwne, że wcześniej tej samej nocy (albo dnia, bo spałam do popołudnia) przyśnił mi się jego starszy brat Tomek, który był moim ukochanym wujkiem, również zmarłym przedwcześnie pięć lat wcześniej na raka krtani. Ale Tomek zdawał sobie sprawę, że nie żyje i mówił mi, że cieszy się, że jego pieniądze przyniosły mi tyle radości (brzmi to strasznie niezręcznie, ale rzeczywiście był bogaty i lubił mi dawać okazałe prezenty za życia, prawdopodobnie dlatego, że sam nie miał nigdy dzieci i zazdrościł mnie swojemu bratu). Krab mi później powiedziała, że jej w tym samym czasie śniło się, że próbujemy cofać czas i zmienić bieg wydarzeń, żeby uratować mojego ojca, ale za każdym razem kończy się to tylko gorzej niż w rzeczywistości (na przykład zostaje po nim sama głowa w moim domu). Bardzo dziwne zbiegi okoliczności. Albo i nie zbiegi.
28. maja zaraz po terapii poszłam na pierwszą w moim życiu rozmowę kwalifikacyjną w sprawie pracy w kawiarni Grycan na Nowym Świecie z polecenia ciotki Joli. Zaraz na samym początku zrezygnowałam, bo od razu rzuciło mi się w oczy, że nie dam rady nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Później pokłóciłam się z matką o konflikt pomiędzy psem a kotami, znowu załamałam się psychicznie i zmarnowałam kilka godzin wydając dziwne dźwięki pod kołdrą.
30. maja poznałam na nowo (bo trudno mówić o znajomości, kiedy miałam jakieś pięć lat) najlepszą przyjaciółkę mamy, Ewę z Gdańska, wiecznie młodą fankę Midge Ure'a. Świetna babka. Poszłam z nią na jego kolejny (mój drugi) koncert w Progresji (C. niestety nie mogła), dobrze się bawiłyśmy (choć tym razem Midge szybciej się zmęczył trochę żywszą setlistą) i na koniec zamieniłyśmy z artystą kilka słów i dostałyśmy autografy, chociaż akurat podczas mojego (bardzo niezręcznego) spotkania (nie wiedziałam, co powiedzieć) kilka dorosłych facetów (pfff) z kolejki zaczęło się niecierpliwić i wyklinać mnie, żebym już sobie poszła (moje spotkanie trwało około - !!! - 40 sekund). W całym zamieszaniu omal nie straciłam okazji do zrobienia sobie zdjęcia. To było na tyle przykre, że potem byłam bardziej zdołowana samym wypadem, niż nakręcona, ale postanowiłam nie zamykać się w sobie i zamiast tego następne cztery godziny aż do trzeciej nad ranem spędziłam na dalszej rozmowie z Ewą, głównie o SJW (pfff). To mnie uzdrowiło. Kiedy skończyłyśmy i miałyśmy położyć się spać nastąpiła najlepsza niespodzianka - łaciata kocica zauważyła coś na dachu za oknem, usłyszałam ciche miauknięcie i do domu wpadł Franek! Nic by mi tak wtedy nie poprawiło humoru, jak to.
O rudego też jestem spokojna, bo bezproblemowo radzi sobie w pobliskich krzakach, ale mam nadzieję, że nie zdziczeje do końca i w końcu do nas wróci.
To tyle, jeśli chodzi o maj!