sobota, 10 listopada 2012

pukemony i agresywne chińskie bajki

Tę notkę dedykuję wczorajszemu nadranem, kiedy po siedmiu latach [sic!!!] znalazłam ending pewnej serii, który pokochałam w dzieciństwie.

Ostatnio zastanawiałam się, czemu zawsze miałam taką słabość do mang i anime shōnen (historyjki skierowane do chłopców zazwyczaj w przedziale wiekowym 10-16 lat, charakteryzujące się wartką akcją, dużą ilością walk i ekstremalnymi fryzurami bohaterów), a shōjo (dla dziewcząt, zwykle traktujące o nastoletniej miłości) nie robiło na mnie specjalnego wrażenia.

Nie określiłabym tego jako ogólną słabość do (super)bohaterów i walki dobra ze złem, bo na przykład amerykańskie komiksy pokroju DC Comics albo Marvela, chociaż niewątpliwie mają swój urok, nigdy nie łapały mnie za serce tak, jak japońskie opowiadania o potworach walczących u boku puszczonych na samowolę dzieciaków. To, co mnie tak ujmuje w tych historiach, to ich nawiązanie do dziecięcych marzeń. Piszę teraz całkowicie szczerze: czasem leżę na łóżku i płaczę, że nie żyję w takim idealistycznym, fikcyjnym świecie, gdzie mając trzynaście lat wyruszyłabym samotnie w długą podróż, poznała wielu wspaniałych, gotowych do poświęceń przyjaciół, zapanowała nad jakąś legendarną bestią i walczyła ze złą organizacją, aby pod koniec uratować świat i przynieść ludziom szczęście i pokój. Schematyczność shōnenów promujących zabawki (bo o takich tu mowa) opiera się na kilku podstawowych założeniach, które ucieleśniają najprostsze, oczywiste ideały, niemożliwe do spełnienia. A przecież każdy w jakiś sposób do nich dąży. 

Wolność, wsparcie, władza, sprawiedliwość, szczęście.

A do tego zabawa. Karty, dyski, roboty, figurki, maskotki. Możliwość przeżycia własnych przygód z pomocą dziecięcej wyobraźni. Do dzisiaj zbieram karty Pokémon (serious business, za jedną z kart zapłaciłam ponad 150 złotych), a parę dni temu po dziewięciu latach kupiłam sobie drugiego Beyblade'a (Tempo Hammer Hit) w sklepie z zabawkami. Miałam też kiedyś B-damana, ale jedyne co mi po nim pozostało, to kapsułka na kulki. No i do tego podróbki kart Duel Masters, będącego w zdubbingowanej wersji parodią, a w ogryginalnej również podróbką Duel Monsters, w które chciałabym zagrać obecnie.

Nigdy natomiast nie ruszały mnie komiksy o problemach sercowych nastoletnich dziewcząt, ani przydługawe sekwencje magicznych transformacji obsypanych różami. Oczywiście te dwa typy rozwinęłam w dość ograniczonych kierunkach, bo nie mam na myśli serii typu FMA albo Ouran High School Host Club.

Na koniec daję linka do endingu wspomnianego wcześniej. Nie wiem czemu był tak ważną częścią mojego dzieciństwa, ale zapamiętałam z niego tylko dwa landrynkowe obrazki z Maxem i Reiem i podłożoną pod to cukierkową muzyczkę, i byłam pewna że to nie było oficjalne, więc nawet nie próbowałam tego szukać jako klip z serii. Whatever, mam się z czego cieszyć przez najbliższe dni.

Brak komentarzy: