Mocno się z tym ociągam, ale nie mogę nie wspomnieć o długo oczekiwanym koncercie Kylie Minogue, na którym miałam zaszczyt być obecna trzy dni temu, w czwartek. Czułam się dość nieusatysfakcjonowana nie idąc na koncert JAMC na początku sierpnia, więc gdy tylko przeczytałam zapowiedź koncertu piosenkarki mojego dzieciństwa, której jestem fanką do dziś, nie mogłam sobie pozwolić na ominięcie takiego wydarzenia. Udało mi się uprosić biletową ciotkę o bilety dla mnie i mojej dziewczyny i po stresach oraz długim czasie oczekiwania odebrałam pocztą dwa błyszczące papierki. Wyjechałyśmy z C. nieco później, niż planowałyśmy, bo zabrakło nam motywacji, żeby stać pod samą sceną przez kilka godzin (jak się później okazało, i tak wymagałoby to wykupienia biletu na tę część sceny, a my miałyśmy miejsca siedzące). Przyjechałyśmy w czasie występu supportu (dwóch DJ'ów) i na około godzinę przed widowiskiem usiadłyśmy na specyficznie usytuowanych miejscach - podobnie jak na koncercie Deep Purple w 2009 siedziałyśmy po ukosie na lewo od sceny, z tym, że przy samej barierce, która utrudniała początkowo widok mojej towarzyszce, która na szczęście później przestała zwracać uwagę na pręty, przyćmione przez performance. Scena oczywiście była połączona z wybiegiem, zakończonym mniejszą sceną, gdzie w przypadku obu uwzględnione zostały dwie windy pod podłogą, umożliwiające efektowne teleportacje ze zmianą strojów pomiędzy aktami. W czasie tej godziny wyświetlony został teaser w postaci kompilacji trzech teledysków, razem nazwanych Sleepwalker. Mam nadzieję, że po zakończeniu trasy zostaną one udostępnione poza nią. Sam koncert zaczął się od deszczowego intro, po czym Kylie, jak to Kylie, wyłoniła się spod głównej sceny na podświetlonej czerwonej salwadorowskiej pufie w kształcie pełnych ust. W tle wyświetlane były oryginalne, ekskluzywne teledyski do każdego z utworów. Nie będę tu opisywać wszystkich kreacji, meandrujących między dyskotekowymi cekinami, przez campowe różowe falbanki i outfity S&M, aż po ekstrawaganckie pióropusze, krzyże i klasyczną zwiewną suknię, odpowiednio dopasowane pod klimat poszczególnych części przedstawienia - hitów i coverów jeszcze z lat 80tych, nostalgicznych 00s i zupełnie nowych utworów. Od wiecznie młodej Kylie jak zawsze promieniowała czysta, pozytywna energia - jej interakcja z publicznością była dla mnie najbardziej niezwykłą częścią całego widowiska, szczególnie jak na gwiazdę kalibru Madonny. Widać było, że naprawdę kocha to, co robi - co rusz zagadywała do publiczności (włącznie z polskimi "dobry wieczór" i "dziękuję - dziękuję, is it the right pronunciation?"), co było ułatwione przez playback podłożony pod część utworów, pozwalający na nieprzerywanie show. W czasie utworu Can't Get You Out of My Head fani znajdujący się najbliżej sceny wyciągnęli karteczki z napisem "La" (z tyłu których widniały usta, które wyciągali przy Kiss Me Once), na co Kylie wygłosiła zabawne przemówienie na temat skomplikowanego tekstu w tej części utworu ("To idzie tak: la la la, la la la la la lalalala, nie na na na, to inny utwór..."), a potem dała chwilę fanom na zaśpiewanie tej części samemu. Najpiękniejszy moment nastąpił pod sam koniec, kiedy wokalistka wyszła na wysuniętą scenę i zaczęła komentować, zachwycać się widownią i czytać transparenty, którymi machali przybyli. Ktoś trzymał napis Selfie Me Once i Kylie zaprosiła go - a właściwie ich - na scenę. Okazało się, że była to młoda para z Pragi (o ile mnie pamięć nie myli), jeżdżąca za idolką po świecie i z tego co pamiętam, to chyba nawet ich rozpoznała, po czym zrobili sobie z nią wymarzone selfie i przytulili się. Potem padło pytanie czy ktoś jeszcze chce mieć selfie i na scenę zaproszony został niejaki Krystian, który już na miejscu wyciągnął flagę z napisem The Day My Dreams Come True i na sali zapanowała niewypowiedziana radość. Mingoue pochwaliła przygotowanie fana i zaśmiała się, czy w przypadku niezaproszenia go na scenę trzymałby transparent The Day My Dreams Didn't Come True, po czym jego też przytuliła i po zejściu chłopaka ze sceny spytała, czy widownia ma jakieś życzenia. Tłum wykrzykiwał dwa tytuły, ale jako pierwszy przebił się In Your Eyes, którego pierwszą zwrotkę i refren Kylie zaimprowizowała z minimalistycznym rytmem w tle. "Szczęśliwi?" Na drugi ogień poszło nostalgiczne The Loco-Motion ("Niesamowite... ta piosenka była hitem w 1987, a teraz jest 2014 i nadal śpiewamy ją tu razem"), już z nieco pełniejszym podkładem - utwór miał być tym lepszy, im mocniej fani naśladowali ruch kół lokomotywy. Na koniec piosenkarka zadedykowała wszystkim All the Lovers i zniknęła pod sceną... tylko po to, by po deszczowym outro i kilku minutach wyłonić się z rzeczywiście ostatnim utworem, Into the Blue. Wśród całego repertuaru najbardziej wyróżniały się wspaniały cover Need You Tonight (oryginalnie w wykonaniu INXS w 1987 roku), rockowe Kids i cały akt z campowymi wizualizacjami i strojami. Jedyne, co mi nie pasowało na koncercie, to sztywność części publiczności, która poświęcała cały czas na nagrywanie (duch czasów), ale z drugiej strony nie miałabym czego teraz linkować (choć oczywiście jakość nagrań nie równa się zupełnie prawdziwym wrażeniom). Overall był to jeden z lepszych koncertów, na jakich miałam przyjemność być obecna. Jeśli Kylie zdecyduje się wpaść do nas znowu za parę lat, to nie będzie mogło mnie tam zabraknąć.
Szkoda tylko, że potem miałyśmy spory problem z powrotem do Warszawy...
Tutaj możecie przeczytać trochę więcej o odbiorze trasy przez krytyków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz