środa, 29 kwietnia 2015

24.04.15: aksamitny szlak

Czas biegł nieubłaganie. Z komfortowych dwóch miesięcy przygotowań nagle zrobiły się niepokojące dwa tygodnie; z niepokojących dwóch tygodni nagle zrobiły się alarmujące trzy dni. Pięć kart dziennie? Wykonalne, jeśli starczyłoby motywacji do spięcia siedzenia. Jak to jednak zwykle ze mną bywa, wszystko zostało odłożone na ostatnią chwilę. Być może to wszystko zmierzało do takiego końca, cały ten katastrofalny zbieg okoliczności - obyczajowa tragedia i naiwne marzenie o przygodzie. Lecz wszystko zostało już ustalone. Dotknę peleryny maga i zyskam nieziemskie moce, inspirację wszech czasów, złożę hołd z plonów i rozpocznę nowe życie - brzmi zbyt pięknie? No ba!

Bilety przyszły dwa dni przed wyjazdem - o mały włos, ale i w samą porę. Problem tylko z resztą - nadszedł ostatni dzień, a ja nadal nie stworzyłam Sądu Ostatecznego, Świata i skrzynki, którą zapieczętuję swoją duszą.

Nie ma już czasu. I co ja robię? Latam po kantorach, farbuję włosy, skubię brwi (oszalałaś?!) - północ, zostały cztery godziny na całą tę sztukę. Jedna karta dwie godziny, albo i jedna godzina, byle szybko; nie, nie, nie tak to miało wyglądać! Sąd Ostateczny taki dziwny, a Świat mógłby być piękny i czarujący, a jest tylko uroczo uproszczony, gdzie się ten cały czas podział?! Za późno na pudełko, będę musiała je zdobić w drodze. Za późno na list, tutaj to samo. Za późno i na makijaż, na sen, na spokój - już czwarta rano. Przyjeżdża C. - co znowu? Jeszcze niespakowana? O co chodzi, szybko! (Dopiero poza krajem zdałam sobie sprawę, że zapomniałam tak ważnej dla mnie broszki Gutter Heart, ręcznie robionej przez C.. Szlak by to.) Jesteśmy na lotnisku. A po co pani ten słoik? To jakaś specjalna woda do malowania? - pyta sarkastycznie kontroler na odprawie. Do śmieci. Nieważne. Myślałam, że samolot będzie większy - nigdy jeszcze nie latałam za granicę; ciśnienie trochę wali, ale poza tym da się posypiać. I już na miejscu.

Wylądowałyśmy w London Luton, aby po chwili przesiąść się do jednego z autokarów, jadących na postój busów. Londyn jest taki piękny - nigdy jeszcze nie widziałam tylu zabytkowych kamienic w tak ogromnym mieście. Zapowiadają się powroty. To był jednak tylko moment przejazdem, około półtorej godziny, przerywanej wyczerpującym, letargowatym odsypianiem - gdybym tylko myślała i zdążyła się wyspać! Dojechałyśmy do postoju na czas - może teraz uda mi się przez tę godzinę pomalować pudełko na czarno i czerwono, choć początkowo miało mienić się ilustracjami z the Mambas i the Willing Sinners? Może chociaż sztandarowa nutka się ostanie? Nie ma czasu, żeby bawić się w mieszanie czerni z czerwieni i zieleni, czarna tempera musi wystarczyć. Może nie będzie tak źle. Chyba będzie tak źle. Jest tak źle. Panika. Żal serce ściska. Dlaczego to wszystko musiało się stać właśnie w tym miesiącu, kiedy perspektywa spełnienia pięknego marzenia stała się realna? Nie ma czasu na narzekanie. W ogóle nie ma czasu, na żadne pudełko też nie ma czasu. Zgubiłam kartę debetową. Załatwiłam ją sobie właśnie na ten wyjazd. O co tutaj chodzi? Gdyby nie papierowe 80 funtów, byłabym spłukana. Idziemy do autokaru.

...

Gdzie jest autokar?

Chyba nie ma. Nie ma. Był pięć minut temu. Jezu. Gdzie jest informacja? Następny bus do Leeds dojedzie na 19:20. Chryste Panie. Jezu. Jezu, jaką 19:20?! To dwie godziny za późno! Jezu!!! Musi być jakiś ratunek!!! Ratunek: ekspres, 50 funtów. Nie stać nas na to! (Stać, ale pomyliłam się w panice.) Przesympatyczny murzyn z obsługi klienta poszedł z nami poszukać innych opcji i zaproponował jeszcze dwie, w tym jedną i tańszą, i na czas, ale wymagającą dłuższej rozmowy ze sprzedawcą. Do cholery z tym, bierzemy ekspres! Do cholery z pieniędzmi, musimy dostać się tam jak najszybciej!

Pod autokarem na poczekaniu zamieniłyśmy kilka słów z zaciekawionym osobnikiem, który powiedział nam, że nigdy nie powinnyśmy mówić, że wszystko stracone. Potem podróżowałyśmy z nim w korku przez jakieś pięć godzin, przysłuchując się jego rozmowie z (prawdopodobnie obcym mu) pasażerem - o samobójstwach w Japonii, o ekonomii, o młodzieży - to można jednak rozmawiać o czymś ciekawym w autokarze? Ja w tym czasie napisałam na kolanie strasznie brzydki (z wyglądu) list, w którym na trzech stronach nabazgrałam coś o fanowaniu, tragedii, prezencie i ich znaczeniu dla mnie, życzyłam, pozdrowiłam i dodałam trzy P.S.y o współpracy z C. przy kartach, Londynie i spotkaniu oraz dwa update'y dotyczące pudełka, które ze smutnej czarnej trumny przetransformowało w tanio wyglądającą, zakrwawioną urnę z wężami. Trzy takie kartki włożyłam pod karty praktycznie bez nadziei, że kiedykolwiek zostaną rozwinięte. Ale kto wie.

Leeds zapierało dech w piersiach. Każdy budynek, każdy zakamarek sprawiał wrażenie unikalnego i wyjątkowego, a barwy i ornamenty zachwycały na każdym kroku. Zakochałam się w tym mieście od pierwszego wejrzenia. Po krótkim czasie dotarłyśmy do Leeds Town Hall, starego monumentu czuwającego nad miastem. Spodziewałam się spotkać pod bramą pewną miłą dziewczynę, z którą prowadzę korespondencję na tumblrze, ale nikt mnie nie zaczepił. Brama została otwarta i weszłyśmy do środka. Wewnątrz spytano mnie jedynie o rezerwację, ale nie skontrolowano biletów, co mnie zdziwiło. Być może Anglicy mają większe zaufanie do siebie nawzajem. W międzyczasie stojąc przy barku zwróciłam uwagę na mężczyznę o blond włosach, przeciskającego się przez tłumek i podśpiewującego pod nosem Excuse me, excuse me~. Czyżby Neal X?  Po kilkudziesięciominutowym oczekiwaniu zaproszono nas do opustoszałej sali z czarnymi krzesłami poustawianymi wzdłuż dwóch ścian. Nadal nie widziałam nigdzie mojej znajomej, więc przypuściłam, że być może jest nią młoda, pyzata gothka, siedząca ze swoim chłopakiem obok mnie, choć nie pokrywało się to z moimi wyobrażeniami na jej temat (tylko ja napisałam o tym, jak wyglądam). Po chwili do sali wszedł elegancko ubrany mężczyzna.

Za chwilę do sali wejdzie Marc Almond. Będziecie mogli podchodzić po kolei, dacie mi aparat lub telefon, a ja zrobię wam zdjęcie. Możecie dać po jednym przedmiocie do autografowania na osobę. Proszę o nie hałasowanie, nie rozmawianie głośno i nie robienie zdjęć z daleka, żeby nie robić zamieszania.

Zaraz potem na środku sali pojawiła się niepozornej postury postać w ciemnych okularach.

Hi there.

Sala się ożywiła. Ludzie zaczęli kolejno podchodzić i zagadywać do muzyka, a my w tym czasie siedziałyśmy i rozglądałyśmy się po sali. Wyjęłam pudełko. Pulchna gothka uśmiechnęła się do mnie słodko, a ja nerwowo stukałam palcami o drewnianą klapkę. Zobaczyłam, że część osób miała ze sobą winyle Vermin in Ermine, więc sprowokowałam rozmowę z jednym ze starszych fanów, zagadując najpierw do C. po polsku: gdybym nie wzięła "The Velvet Trail", to wybrałabym właśnie "Vermin in Ermine". Byłam tak zestresowana, że nie załapałam, że inni chcieliby poznać zawartość pudełka. Pochwały trwały tylko do drugiej karty, bo w tym momencie nadeszła nasza kolej.



Postaram się odtworzyć przebieg wydarzeń na tyle, na ile pozwoli mi na to pamięć, ale wyglądało to mniej-więcej tak:

E: Hi, I sent you my artworks on Twitter sometimes...
M: Uh-mhm.
(To było głupie. Cała masa osób wysyła prace na Twittera.)
M: What's your name?
E: Ewa.
M: And your?
C: Marcelina.
M: Marina?
C: No no, Marcelina.
M: Martina?
C: No, Mar-ce-li-na.
E: Marceline.
C: ...Marcelina.
M: Marselina. OK.
E: I've got a present for you.
M: Oh, thank you. - Odsunął klapkę do połowy i rzucił okiem. - Thank you. - Zaczął oddawać skrzynkę asystentowi.
E: Th-these are tarot cards, it's a whole deck, twenty two cards...
M: Oh, really? - Wziął pudełko z powrotem i znowu otworzył do połowy.
E: You can take this off, it'll be easier. - Zabrałam klapkę na bok.
Marc wsunął palce w szczelinę między kartami a ścianką pudełka i zaczął losowo zerkać na cztery czy pięć kart.
M: These are beautiful! Wow! These are really gorgeous and well done... Thank you very much. Wow, beautiful. I shall treasure them.
E: Thank you.
C: Thank you.
M: Beautiful. I'll treasure them.
Nie pamiętam, czy zapytał o to sam Marc, czy jego asystent i czy to pytanie w ogóle padło, ale skoro pamiętam odpowiedź, to chyba było i pytanie: You've done them?
E: I've done the front sides and she's done the reverse sides.
C: Yeah, I've done the animals on the reverse.
E: They're symbolic, we tried to match them with your personality...
M: That's so beautiful.
A: Where are you from?
E: From Poland.
A: You can give something to sign.
Podałam Marcowi winyl The Velvet Trail, a on zaczął pisać na nim To...
M: Eva with a V?
E: With a W.
C. również dostała dedykację, ale musiała przeliterować swoje imię.
A: Now I'll take the photo.
Marc rozłożył ręce, a my ustawiłyśmy się po obu stronach. Czułam, że mam debilną minę, ale ze stresu nie potrafiłam rozluźnić mięśni. C. czuła to samo, z tym, że ona przynajmniej jest fotogeniczna. Do teraz mnie to frustruje.



Na koniec C. nieśmiało dodała:
C: I just wanted to say that you are the only person I don't know personally who I feel so much sympathy for...
M: That's very kind of you.
A: OK, thanks and goodbye.
E: OK, bye.
C: Bye.
Nieźle naciągnęłyśmy czas. Pożegnałyśmy się i po kilku o wiele krótszych wymianach zdań z pozostałymi fanami Marc wyszedł z sali.

Parę minut i dwa zapytania o drogę zajęło nam dojście do galerii. Przyszłyśmy akurat na końcówkę supportu, składającego się z całkiem przeciętnego akustycznego duetu białego piosenkarza z gitarą i czarnej piosenkarki z niepamiętamczym. Chwila przerwy i rozpoczął się właściwy koncert. Po całej sali rozniosły się dźwięki Act One, które moment później przerodziły się w rytmiczne uderzenie Minotaura (kiepskiej jakości zdjęcie dla zasady obok, polecam znaleźć ładniejsze w internecie). Nagłośnienie było wspaniałe, Marc w fantastycznej formie, a całość dopełniało ogromne, przepiękne pomieszczenie główne Leeds Town Hall (artysta wspominał o swoim marzeniu, aby tutaj wystąpić). W kolejce ustawione były Bad to Me, The Stars We Are, Burn Bright (które rozpoznałam dopiero po refrenie, bo nie znałam całości) - prezent urodzinowy dla Tony'ego Viscontiego, Variety, The Dancing Marquis oraz jedyny utwór, którego nie rozpoznałam w ogóle - by that other band I was in - było to Darker Times Soft Cell. Niespodziewanym numerem okazało się Champagne, wzbogacone wizualizacjami z teledysku do Lonely Go Go Dancer. Definitywnym i bezdyskusyjnym gwoździem programu było Black Heart, wspaniale podkreślone dudniącymi bębnami. Żadne fanowskie nagrania nie oddają niestety impetu dzieła. Przez cały ten czas ubrany w prosty, czarny strój Marc wykazywał się żywotnością, urokliwym poczuciem humoru (ze sztandarowym nerwowym śmiechem) i pogodą ducha - dzięki temu, mimo dramatyzmu utworów w sali panował ciepły, przyjemny nastrój. Dochodzimy do punktu, w którym Marc wygłosił poruszającą przemowę, tyczącą się tematu jego dzieciństwa i tego, jak spędzał czas ze swoim dziadkiem, który zwykł powtarzać pamiętny cytat: Hold my hand, I'm a stranger in paradise, kiedy przechadzali się plażą w rodzinnym Southport. To była zapowiedź The Velvet Trail. Tytułowy utwór wprowadził zmianę nastroju z tanecznego na bardziej refleksyjny, przygotowując miejsce dla takich kawałków, jak Scar czy Life in My Own Way, a wszystko to dopełniane wizualizacjami pochodzącymi z teledysków lub złożonych z bardziej abstrakcyjnych kompozycji. Zipped Black Leather Jacket brzmiało tak samo wspaniale, jak w nagraniu studyjnym, rytmiczne i mocne (w tle wyświetlono słynną scenę z napisem na skórzanej kurtce z filmu Scorpio Rising). Jeśli chodzi o When the Comet Comes, to na szczęście zagrana została wersja solowa, bo przyznam szczerze, że nie przepadam za głosem Beth Ditto. Miałam pewne obawy przed refrenem ulubionego Demon Lover, ponieważ oglądałam niedawno nagranie dla telewizji, w którym Marc wypadł dość blado, ale nie było czego się bać - piosenka brzmiała dokładnie tak, jak powinna, porywając przy okazji widownię i zmuszając ją do powstania z krzeseł, aby tańczyć w zgodnej radości. Nikt nie usiadł na miejscu, gdy zabrzmiało Meet Me in My Dreams, ani gdy Marc uderzył z mało znanym, acz skocznym Brilliant Creatures. Jednak dopiero potem nastąpiło prawdziwe zaskoczenie - Bedsitter pasował jak ulał do całego repertuaru i porządnie zawrócił fanom w głowach. Ile to już utworów? Dziewiętnaście? Równie dużym zaskoczeniem okazało się Soul Inside, po którym zespół pożegnał widownię i zszedł ze sceny. Oczywiście każdy na tym etapie spodziewa się bisu i bis zaiste nastąpił - ale jaki! Muszę przyznać, że nigdy nie słyszałam tak wspaniale dobranego bisu - na początek Marc wziął błękitną gitarę, a na ekranie za nim wyświetlono okładkę Vermin in Ermine. Rozbrzmiało Gutter Hearts. Cóż lepszego mogłoby rozbrzmieć? Zaraz po tym Tainted Love - what else? Podwójny bis! Nawet galeria (w tym ja i C.) wstała z krzeseł, żeby zatańczyć. Chwila chwila, to jeszcze nie koniec - nie było jeszcze Say Hello, Wave Goodbye, przy którym cała sala mogłaby śpiewać jak jeden mąż - właściwie jakieś 50 procent utworu zostało zaśpiewane przez fanów. Nie sądzę, żeby ktoś po takim ładunku miał niedosyt - tracklista była absolutnie fantastyczna. jeden z najlepszych koncertów, na jakim byłam w życiu. Zgodnie z zapowiedziami przewijały się tak najnowsze utwory, jak i stare hity oraz "kilka niespodzianek". Jeśli komuś się wydaje, że Marc stracił werwę na stare lata, to powinien wyłączyć słabe nagrania z YouTube'a i zobaczyć go na żywo. (Dołączam tutaj trochę bardziej profesjonalną recenzję wydarzenia dla zainteresowanych.)

Po wyjściu z powrotem na dół nie omieszkałyśmy zajrzeć do stoiska z merchandisem - no i proszę, to rzeczywiście był Neal Whitmore! Zwrócił uwagę na to, jak przyglądałam się nowej płycie The Montecristos i zaczął do mnie zagadywać na ten temat. Marc miał rację, pisząc w autobiografii, że Neal jest jedną z najpozytywniejszych osób, jakie zna - biła od niego radosna aura, która udzielała się każdej osobie wokół. Pokazał nam (to znaczy mnie, C. i jeszcze jednemu fanowi) na swoim telefonie, jak wyglądała jego fryzura za czasów Sigue Sigue Sputnik w 1985, a jak wyglądała na jednym z ostatnich koncertów, i że nic się nie zmieniło od tego czasu. Ja natomiast poza dwiema koszulkami dla mnie i dla C. z różniącymi się nadrukami The Velvet Trail i tour programme postanowiłam kupić również wspomnianą płytę, którą i tak zamierzałam przesłuchać po zobaczeniu wiadomości na Twitterze. Dzięki temu mogłam dołożyć dodatkowe dziesięć funtów, które poszły bezpośrednio w ręce artysty - zawsze jakiś dobry uczynek. Potem gitarzysta spytał nas, skąd jesteśmy i z jakiego miasta. Na koniec uścisnęłyśmy Nealowi dłoń i opuściłyśmy Leeds Town Hall. To była przygoda!

Niestety powrót do Polski okazał się bardzo nieprzyjemny dla mnie. Po pierwsze, ponieważ nie spałam już drugi dzień, nie miałam siły zwiedzać miasta, o czym wcześniej marzyłam. Zdążyłam natomiast zauważyć potwierdzenie dla tekstu Monoculture z comebacku Soft Cell - w okręgu jednej ulicy natknęłyśmy się na trzy Subwaye, trzy McDonaldy, KFC, Starbucks i chyba jeszcze Burger King - starczy już! Poszłyśmy do McDonalda, aby zjeść cokolwiek (ja od poprzedniego dnia zjadłam tylko kanapkę z łososiem, którą podarowała mi C. w autokarze) - zamówiłam McChickena i podwójnego Cheeseburgera. O ile w Anglii są milsi ludzie (przynajmniej dla nas), mają piękniejsze miasta i wyższy standard w sklepach, to muszę powiedzieć, że kanapki w Macu mają słabsze. Viva polski McDonald. Siedząc wewnątrz zaczęły przechodzić mnie niezwykle bolesne dreszcze, rozchodzące się po całych nogach. Początkowo wydawało mi się, że to zjawisko mogło być wynikiem golenia nóg po strasznie długiej przerwie, ale najprawdopodobniej było ono skutkiem ogromnego przemęczenia i stresu. Chodzenie i siedzenie na przystanku były jak tortury z tegoż powodu, a trwało to jakieś cztery czy pięć godzin. Do tego dochodziło wyczerpanie, które objawiało się trzygodzinną narkolepsją na ławce przy postoju. Podróż autokarami też nie należała do najprzyjemniejszych, a lot samolotem osłodzony był nieustannym płaczem dwójki niemowląt (było jeszcze trzecie, ale ono przez dłuższy czas spało). Jeśli nie spałam, to plułam jadem na wrzeszczące pędraki, porównując je do zarzynanych prosiąt i zniedołężniałych idiotów. C. była zniesmaczona, a mi było wstyd. Warszawa powitała nas szarą infrastrukturą około godziny siedemnastej. Jakie to miasto jest brzydkie. Chcę wracać do bajkowych kamienic i życzliwych ludzi... Przed rozstaniem się z C. zdążyłam jeszcze zapłakać nad swoją czarną duszą i brzydotą polskich miast, po czym rozeszłyśmy się do domów.

To moja smutna, zdekontrastowana i nieco bardziej podobna do siebie twarz przed rozstaniem. Sprawdzałyśmy z C., czemu na zdjęciach wychodzę pięć razy gorzej niż w rzeczywistości i odkryłyśmy, że to chyba kwestia ustawień kontrastu i generalnie tendencja ze strony aparatu do zniekształcania twarzy.

Co dalej? Po trzech dnia bez snu (bo to przysypianie trudno nazwać pełnoprawnym snem) odespałam piętnaście godzin, a następnie wysłałam do Marca dwa tweety, jeden z podziękowaniem za koncert i jeden z nadzieją, że przejrzy te karty do końca. Póki co jest zajęty trasą, ale życzcie mi na dniach jakiegoś znaku, że praca nie poszła na marne. Mam zamiar obrobić wszystkie reprodukcje kart i opublikować je na kilku stronach, ale zajmie mi to trochę czasu. Jestem nieco zdemotywowana po całej tej przygodzie, bo w zasadzie w 80-ciu procentach osiągnęłam swój cel (minus dziesięć za niedopracowanie prezentu i minus dziesięć za brak potwierdzenia) i teraz zostałam tak jakby na lodzie. Do tego dochodzi takie poczucie braku naturalności w tym spotkaniu (co za wymagania!) - ograniczony czas i wyczuwalne znudzenie ze strony Marca (ile już takich meet&greetów musiał robić w życiu?) sprawiły, że spontaniczne spotkanie z Nealem wspominam jednak cieplej. Mam oczywiście całą masę innych rzeczy do robienia, w teorii nie mam wręcz za dużo czasu na nic, ale dążenie do spotkania z Marciem miało takie wyjątkowe znaczenie dla mnie i teraz, kiedy jest już po wszystkim... czuję pustkę. To wrażenie mija z czasem, ale wiąże się z nim nieustające przygnębienie i frustracja. W końcu nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale by gonić go, jak to śpiewali Skaldowie w absurdalnej piosence z szyszkami. Ten cytat brzmi tu idiotycznie, ale to święta prawda.

(Tutaj można znaleźć część komentarzy do tego posta.)

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Marc jak zobaczył takie laski to pewnie zastanawiał się czy nie zostać hetero ;D
PS ten miesiąc był chyba baardzo męczący, ale to i dobrze.
Pzdro ;)