Jest 27. kwietnia, 28. kiedy wysyłam to na bloga. Minął miesiąc od ostatniej notki na temat (jak dotąd) najtrudniejszego etapu w moim życiu. Przez ten czas zdążyłam pogodzić się z zaistniałą sytuacją i zostawić całą tragedię w tyle, jako ponure zakończenie mimo wszystko beztroskiego okresu dzieciństwa. Zapisywałam tu krótkie notatki z każdego dnia aż do samego końca. Rozwinę je na tyle, na ile pozwoli mi na to pamięć. Są trochę surowe, ale nie mam zamiaru poświęcać tutaj czasu literackim figlom.
29. marca matka wmusiła ojcu gruszkę, niestety już przeleżałą. Ojciec się zatruł - wył i wił się w bólach przez dziesięć minut, dlatego wezwałyśmy karetkę. Ratownicy okazali się być bardzo sceptyczni i cyniczni, co było dość raniące, kiedy na informację ode mnie, że gdyby nie poddał się chemioterapii, to by nadal żył i że to eksperymentowanie na ludziach usłyszałam odpowiedź, że "na kim miałoby się eksperymentować w takich przypadkach, jak nie na ludziach". To bardzo okrutne. Później ojciec dwa razy spadł z łóżka, wypróżniając się na podłogę - na tym etapie choroby jest to typowe, jedno z najbardziej uciążliwych i upokarzających zachowań. Wydaje mi się, że może ono wynikać z podświadomej niemożności pogodzenia się z niedołężnością. To bardzo trudne. Kiedy podnosiłyśmy ojca z ziemi w ogóle nie starał się nam pomóc, bo podobno nie miał sił w nogach. Zaraz po położeniu na łóżku miał jednak wystarczająco sił, żeby odepchnąć całe ciało nogami od ściany. Okłamywał nas jak małe dziecko.
30. marca przez cały dzień ojciec był bardzo opryskliwy. Po części to nasza wina za wczorajszy dzień, ale chciałyśmy przecież dobrze. Przy rozmowie ze mną, na kanapie w salonie, kiedy mówiłam mu, że rozmasujemy mu nogi, żeby mógł znowu chodzić bez niczyjej pomocy, on tylko popatrzył na mnie pogardliwie i zapytał "no a co ze spółkami? co z pałacami? co z tym budynkiem?". Kompletnie nie kontaktował, choć wydawało mu się, że wie lepiej. Później pojechałam do sklepu plastycznego po materiały do robienia kart tarota. Kiedy wróciłam po kilku godzinach i podeszłam do niego, powiedział mi, że "Ewa pojechała na ćwiczenia i wróci za godzinę". Po chwili po raz pierwszy stracił pamięć do zera. Nie poznawał już ani mamy, ani mnie, ani domu. Nie wiedział nic. Wieczorem posadziłyśmy go na wózku i dałyśmy kroplówkę, co pomogło mu w pewnym stopniu powrócić do "normy".
31. marca przyjechała Kasia, jego starsza siostra. Kasia ma 80-tkę, po dziesięciu latach wstała z wózka inwalidzkiego, wycięto jej jedno zrakowane płuco, pokonała raka mózgu i lata jak fryga, więc jest żywym dowodem na to, żę wola życia czyni cuda. Liczyłyśmy na to, że zmotywuje jakoś ojca, ale ona sama powiedziała, że to koniec, bo on nie ma tak silnego charakteru, i że po prostu zaśnie. Wygłosiłam przed nim ostatnią "mowę motywacyjną", to znaczy razem z mamą i jego siostrą poszłyśmy do sypialni (przy bardziej obcych od nas osobach starał się być bardziej przytomny) i powiedziałam mu o tym, że ma ostatnią szansę i że jedyne, co może go uratować, to wola życia, że poświęcamy mu wszystko, a on nas okłamuje, i że skazuje swoją ukochaną córkę na patrzenie, jak umiera. Przyznał mi rację. Potem, kiedy matka chciała go posadzić na przenośnej ubikacji, on grzecznie oparł się o nią i przeszedł na miejsce, zamiast wypróżniać się na łóżko. Wszystko wydawało się załatwione. Mimo to przez kolejne osiem godzin czułam taką obojętność i wyczerpanie psychiczne, że nie zajmowałam się nim przez cały ten czas. To był duży błąd. Tata znowu stracił pamięć do zera. Kolejny raz posadziłyśmy go na wózku, żeby odzyskał pamięć. Z tego, co pamiętam, odwiedziła nas wtedy C., która również nam pomagała. Ojciec był bardzo rozeźlony i pokłóciłam się z nim trochę. Kiedy wiozłyśmy go do sypialni, przeprosiłam go, a on, zupełnie tak jak dawniej, powiedział "kitku, ja się denerwuję, ty się denerwujesz, to wszystko jest jakieś powariowane" i tak jak dawniej powiedział "no, dobranoc, dziewczyny". Było w tym coś przerażającego.
1. kwietnia ojciec po raz ostatni siedział na wózku. Nie miał już siły chodzić. Kiedy próbowałyśmy go ustawić w wygodniejszej pozycji, on wywalił się na podłogę i znowu musiałyśmy go zbierać, tym razem na fotel. Próbowałam z nim rozmawiać i motywować go, ale on był zobojętniały... powiedziałabym, że wręcz okrutny. Nie obchodziło go już nic, ani życie, ani ja, ani moje łzy, nie chciał już żyć. Ten dzień był straszny. C. gdzieś wyjechała i wróciła właśnie wtedy, kiedy płakałam. Przewożenie go do łóżka okazało się koszmarem, po raz kolejny osunął się na podłogę. Omal nie dałybyśmy rady przenieść go w trójkę. Postanowiłyśmy zrezygnować z przenoszenia go na wózek.
2. kwietnia cały dzień przeleżał w łóżku. Z planów (obejmujących sadzanie go na łóżku, ćwiczenia i masowanie nóg oraz regularne karmienie) nic nie wyszło. Byłam w coraz gorszym stanie psychicznym. Mimo to postanowiłam zająć się rozrysowywaniem kart na kartonie. Zeszłam po liniał do warsztatu, w którym przepracował tyle lat i niemal pękło mi serce. Zastałam obraz zatrzymany w kadrze. Widziałam przed oczami, jak uśmiecha się na mój widok i mówi "oo, kto to zszedł?". To było straszne. Przerażające. Po powrocie na górę poszłam do niego i załamałam się psychicznie. Dopiero wtedy naprawdę zdałam sobie sprawę, że w tych dniach widzę go ostatni raz w życiu. Płakałam, żeby nie umierał, że jest moim najlepszym przyjacielem, ale on znowu był obojętny. Matka spytała go, czy chce, żebym płakała, na co odpowiedział, że "tak". Niczego nie rozumiał. Po pewnym czasie dopiero, kiedy mama tłumaczyła mi, że w życiu są dobre i złe chwile, on założył ręce za głowę i powiedział "no jasne", jakby to była najzwyklejsza rzecz do powiedzenia w takiej sytuacji... Z innej beczki zadzwoniłam do Anglii w sprawie biletów. Kazano mi czekać.
3. kwietnia kolejny dzień przeleżał w łóżku. Nie miał siły siedzieć i jak się potem okazało, zgubił swoją dolną szczękę. Wpadła do nas Krab, bo została sama w lokatorskim mieszkaniu i chciałyśmy jak najszybciej znaleźć jej nowego lokatora, żeby nie musiała wracać do swojego ojczyma. Drugi raz zeszłam do warsztatu, ale poprzednie wrażenia zastąpiła chłodna obojętność.
4. kwietnia skończyłam wycinać karty. Odwiedziły nas Kasia, jej córka Gosia ( w wieku ojca zresztą) i potem ciotka Dorota, (która była pewna, że ojciec się udusi, jak jego brat i jednocześnie jej mąż), ale ojciec słabo kontaktował. Tego dnia prawie nic nie odpowiadał. Poza tym przyszła odpowiedź mailem z ticketmastera.
5. kwietnia nic ciekawego się nie działo, oprócz wymiany zdań w nocy:
- Co tam tata?
- Dobrze. Kończymy już.
- Co kończymy?
- (bełkot)
- (...) Kocham cię bardzo, wiesz?
- Ta, jasne, ty? (pogardliwe spojrzenie)
- No, jak to? Jestem twoją córką, więc cię kocham, nie pamiętasz?
- Pfff.
- O co chodzi?
- Zanudzasz.
- (powtarzam całość rozmowy mamie)
- Oj, żartuję, dziewczyny.
- (mama:) Powiedz jej coś, żeby nie płakała.
- Jesteś jedyną osobą w całym życiu, która mi tak mówiła, że mnie kocha, jedyną osobą...
Prawdziwie wisielczy humor.
Znalazłyśmy jego szczękę pod nim samym. Odwiedziły nas niewzruszone ciotki Jolka i Beata. Po włożeniu szczęki ojciec wyglądał, jakby odmłodniał. Dziwny widok.
6. kwietnia próbowałam oderwać się od rzeczywistości, tworząc nową postać w MS. Tata znowu spadł z łóżka, ale tym razem wezwałyśmy mojego kuzyna, Sławka, żeby nam pomógł. Na pytanie, kto tam stoi (Sławek) ojciec odpowiedział "Fagira (?)... kancelaria...". Stracił zmysły do końca. Wydaje mi się, że właśnie tego samego dnia, kiedy przyszłam dać mu lekarstwo, on zaczął warczeć "przestań, przestań kurwa, przestań kurwa mać". Oburzyłam się i złajałam go za to, jak zwracał się do mnie i do matki. Mama wyszła z pokoju i ja też miałam taki zamiar, kiedy usłyszałam "przepraszam". To "przepraszam" jest nawet bardziej bolesne, niż moment sprzed dwóch tygodni, w którym się rozpłakał.
7. kwietnia ojciec kolejny raz stwierdził, że idzie do warsztatu. Matka spytała go: "jak idziesz do warsztatu? Przecież jesteś chory", na co on zapłakał jak dziecko "dlaczego mi nie pozwalasz, dlaczego?". Innym razem zagadała "kto się tobą opiekuje?" - "Kocur." Rudy kot za pierwszym razem czuwał przy ojcu w styczniu, kiedy był na granicy życia i śmierci zaraz po chemii. To był ten drugi raz. Chyba mniej więcej w tym okresie zdecydowałyśmy za naradą pielęgniarki, żeby nie zakładać ojcu spodni, bo nie miało to sensu. Jego reakcja brzmiała bardzo żałośnie: "a co ja taki goły jestem, butów nie mam?". Trzecią specyficzną rzeczą, jaką tego dnia powiedział było zaskakująco czułe: "a co ty kochanie, nie śpisz? Połóż się." do matki, która leżała obok, trzymając jego rękę. Poza tym zawsze był do niej nastawiony agresywnie.
8. kwietnia rozpoczęłam tworzenie pierwszej karty tarota. Niedługo potem matka, zajmując się ojcem, spostrzegła, że ten wybałuszył oczy i jęknął:
- Mama! Mama!
- Ja nie jestem twoją matką, jestem twoją żoną.
- Nie, mama tam stoi. - Wskazał na szafę.
- Tak? A mówi coś?
- Że mało cię zna.
Moja matka nie zdążyła poznać jego rodziców przed ich śmiercią. Swojego ojca natomiast widział w innym kącie sypialni, ale ten nic nie mówił. Wierzę, że to nie były halucynacje, ponieważ ojciec miał zaniki pamięci krótkotrwałej i nie pamiętał żadnych halucynacji, ani nawet tego, że płakał tamtego dnia, ale pamiętał o tym, że widział swoje ciało z perspektywy trzeciej osoby i swoich zmarłych rodziców. Wierzę, że to ma sens. Ja jednak w tym czasie spałam (miałam rozwalony tryb dobowy, bo próbowałam wykorzystać noce jako czas dla siebie, więc kładłam się spać koło dziesiątej rano) i zostałam zerwana dopiero około godziny 15:50, kiedy tata zaczął rzęzić, bo nie miał siły odkrztuszać wydzieliny. Od razu zwróciłam uwagę na jego sine ręce. To była agonia. Przez trzy godziny leżałam obok niego jak zbity pies, bez sił i nadziei, chociaż nadzieja tak naprawdę umiera ostatnia (czyli po zabraniu zwłok). Wezwałyśmy pogotowie. Ratownicy próbowali odessać wydzielinę ssawką, ale ojciec zaciskał usta. Wyglądało to tak, jakby robił to bardzo świadomie, nie tylko ze strachu, ale też z własnej woli. Zrezygnowano z ostatniego sposobu ratunku. Natomiast ostatnią sensowną rzeczą, jaką od niego usłyszałyśmy było podziękowanie. Odwrócił się tedy do mnie i powiedział "Ewa... dziękuję...", a potem do matki "...i tobie też." - "za co, za jogurt?... Za opiekę?" - Pokiwał głową. Przyjmował od nas wszystko bez dyskusji, nie zależało mu już ani na walce z nami, ani o życie. Podałyśmy mu w tym czasie jogurt, dwa małe soki i kroplówkę, ale to nie miało już sensu. On tylko patrzył w sufit, uśmiechał się i wyciągał ręce, ale nie zdołałyśmy zrozumieć niczego, co próbował wycharczeć. Musicie wiedzieć, że odgłosy wydawane przez człowieka duszącego się własną flegmą są absolutnie przerażające. Coś jakby chrobotanie potwora z horroru, albo jak tarcie drewnem o karbowaną rurę, jakkolwiek dziwaczne by to porównanie nie było. O godzinie 19:23 jego głowa zaczęła opadać na bok. Każdy oddech stawał się coraz cięższy, unosząc ją w górę i kołysząc nią w obie strony. Trzymałam go za lewą rękę, mówiąc "kocham cię", kiedy matka trzymała obiema za twarz prosząc "oddychaj!" na nic. Nastąpił zgon. Wdechy i drgawki pośmiertne trwały jeszcze przez dwie minuty. Przyjechała karetka, żeby potwierdzić tragedię. Wpadła też Gosia, by zapłakać "to był mój brat" i ciocia Ewa. Rozmawiałyśmy z nimi do późnej nocy dla ukojenia nerwów, podczas gdy zwłoki, wyglądające zupełnie jak martwe pisklę wyrzucone z gniazda, zostały zabrane do kostnicy. Obecność bliskich bardzo nam pomogła, bo nie czułyśmy się samotne.
9. kwietnia nie przespałam nocy, o ile mnie pamięć nie myli. Pojechałam też wybrać urnę, chociaż ostatecznie użyto innej.
10. kwietnia odbyło się pożegnanie zwłok i chyba nadal niemal nie spałam, ale nie pamiętam dokładnie. Od czasu śmierci ojca byłam zobojętniała, bo zdążyłam wszystko wypłakać w trakcie jego choroby. Miałam czyste sumienie. Widząc go po raz ostatni nie czułabym wiele, gdyby nie potwornie żałosna muzyka, która mnie złamała. Bałam się, że jeśli go zostawię, to już nigdy go nie zobaczę. Tego samego dnia zgodziłam się, żeby matka spełniła swoje marzenie i wypełniła pustkę w życiu posiadaniem psa. Oglądając oferty schroniska przez internet zatrzymałyśmy się przy jednej bardzo smutnej suczce i psie Piracie, który miał bielmo na jednym oku i wyglądał zabawnie.
11. kwietnia skończyłam robić trzecią kartę, nad którą siedziałam kilkanaście godzin.
12. kwietnia czułam ogromny stres, związany z upływającym czasem. Nie spałam 30 godzin, położyłam się na cztery i zapieprzałam dalej.
13. kwietnia naliczyłam kolejne 22 godziny bez snu, a mimo to byłam w szampańskim nastroju. Przeżywałam epizod maniakalny. W kościele początkowo było mało osób, co sprawiało przygnębiające wrażenie, ale na szczęście po jakimś czasie ławy się zapełniły. Widok był nieco absurdalny, kiedy C. siedziała zapłakana obok mnie, wykrzywiającej usta w głupawym uśmieszku, myślącej o odgłosach remontu podczas mszy świętej (ojciec za życia zawsze musiał robić gdzieś remont). Nie czułam żadnych emocji, przebywając w tym samym pomieszczeniu z tymi resztkami w obsypanym kwiatami słoiku na słupie. Byłam jednak szczęśliwa, że wiele osób płakało na pogrzebie, w tym te, których jeszcze w takim stanie nie widziałam - to znaczyło, że wielu z nich to dotknęło, i że mój ojciec nie był im obojętny. To jednak do mnie podchodzili, próbując mnie pocieszać, kiedy ja śmiałam się z grabarza, obsypywanego stokrotkami, zanim jeszcze wyszedł z grobu. Na stypie zamiast pogrążać się w smutku cieszyłam się, że mogłam spotkać tyle osób z rodziny i znajomych. Byłam niecodziennie gadatliwa. Każdy, łącznie ze mną, był pewien, że zniosę to gorzej. To była kwestia czasu, jaki był mi przeznaczony na przemyślenie wszystkiego. Ciocia Ewa, specjalizująca się w kronikach i drzewie genealogicznym naszej rodziny, podarowała nam cenny prezent - zdjęcia z młodości taty. Zaskoczyło mnie to, że tak fajnie wyglądał w moim wieku. W ogóle sytuacji cieszę się, że mój organizm obronił się w taki sposób.
Choroba upokorzyła mojego ojca, zamieniając go w niedołężnego starca, ale odszedł w domu, na swoim łóżku, wśród najbliższych mu osób. Był opłakiwany przez wielu i jego brak odczuwamy codziennie. Zrobiłyśmy jednak wszystko, co było w naszej mocy i nie mamy wyrzutów sumienia. Stało się to, co musiało się stać - ta choroba była na własne życzenie. 60 papierosów dziennie, wdychanie chemikaliów całymi latami i zaniedbanie ciała - nawet tak żelazny organizm ma granice swojej wytrzymałości. Pod koniec życia wyobrażałam go sobie jako układankę, którą rozsypano na podłodze i zgubiono część fragmentów.
W mojej pamięci jednak zawsze zostanie tym dziarskim i beztroskim Piotrusiem Panem, jakim był przed chemioterapią.
Na nekrologu wydrukowano cytat "Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". To banał i truizm, ale i najtrafniejsze słowa w tym wypadku.
3 komentarze:
Smutne wieści i ta chemioterapia uhh... Mam nadzieję, że ta przedwczesna śmierć taty nie przełoży się na twoje życie. Może to zabrzmi nieco ozięble, ale czasami gdy ktoś odchodzi zabiera z sobą pewien ciężar, przez co innym żyje się łatwiej. Ot taka ostatnia dobroć jeśli można to tak nazwać. A jeśli opuścił swoje ciało to już nie cierpi, bo tylko w ciele czujemy ból, więc jest mu pewnie lepiej. Trzymaj się...
Po chemioterapii guz na płucu urósł z około dwóch do dziewięciu centymetrów i nastąpiły dodatkowe przerzuty na wątrobę (miał jeszcze przerzuty na mózgu i na nadnerczach). Gdyby posłuchał się mojej matki i nie poszedł na chemię, to żyłby jeszcze parę ładnych lat. Trudno, żeby śmierć ojca nie wpłynęła na moje życie, ale póki co staram się z tego czerpać to, co najlepsze - czyli lekcję życiową. Bez ojca nie ma awantur w domu, to jest ten jeden "pozytywny" aspekt. Dzięki za ciepłe słowa.
myślę, że wielu zapamięta go jako Piotrusia Pana (w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu)
Prześlij komentarz