Aha, zapomniałam napisać, tak dla pocieszenia: koncert Midge'a się odbył (siedemnastego maja), ja się na nim odbyłam, Chilkat się na nim odbyła i dobra zabawa się odbyła również. Po koncercie potańczyłyśmy nawet trochę na after party. Tyle tylko, że nie było możliwości kontaktu z wokalistą po występie. Nie można mieć wszystkiego!
Midge Ure totalnie przypominał mojego wujka z Niemiec - szczególnie w dwóch momentach. W pewnej chwili, po zakończeniu któregoś z utworów, perkusista zaczął zachęcająco grać, jednak po chwili przestał. Wokalista uśmiechnął się rozbrajająco, wskazał na perkusistę i powiedział: one word: drums. Druga sytuacja nasunęła się, kiedy ktoś z widowni (jak to jest, że zawsze jakiś rodak drze się do muzyków niezgrabnym angielskim na każdym takim koncercie?) wykrzykiwał co chwilę żądania w sprawie brakującego We Came to Dance. Midge zaśpiewał tylko cicho: We came to dance... Making moves from a passion play... - po czym uśmiechnął się, mówiąc: I don't know it. Zupełnie, jakbym widziała mojego wujka, to samo poczucie humoru, nawet z wyglądu podobni byli! Tyle tylko, że - niestety, mimo nadziei aż do ostatniej chwili - We Came to Dance nie było. Next time. Nie można mieć wszystkiego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz