To na charakter tej notki.
Zerwałam się z jękiem z nadmuchiwanego materacu u Amaet. Czemu właśnie teraz śnią mi się takie rzeczy? Najpierw śniły mi się trzy internetowe shockery gore, bardzo smutne, na najsmutniejszym nawet płakałam. Była tam dziewczyna bez skóry leżąca na brzegu kanału (Putrid Sex Object reference?), cała pokryta żółtymi glonami albo robakami, którą wyciągała kobieta przed tłumem gapiów, trzymając ją tak, że palce włożyła między jej oczodoły a gałki oczne z żółtymi tęczówkami, jakby trzymała kulę do kręgli, tylko że od tyłu - jedną ręką. Jej owczarek niemiecki i kot przytulały się do jej twarzy, kiedy leżała na ziemi.
A teraz, teraz śnił mi się sen wyjątkowy w swojej upokarzalności, tak przykry i zawiły, że sama poważnie zaczęłam zastanawiać się nad swoją psychiką, szczególnie dlatego, że niemal nie było w nim elementów fantastycznych, co jest dla mnie sygnałem o jego nieokreślonej wewnętrznej powadze. Nie wiem nawet, od czego się zaczął, czy raczej od jakiego momentu go pamiętam, ale postaram się to poukładać.
Grałam w Quake III: Arena u Amaet, kiedy ona siedziała i coś robiła. Zamiast normalnych przeciwników po planszy biegały postacie z Team Fortress 2. Lokalizacja była wyjątkowo mroczna i niepokojąca: park o bordowym zabarwieniu atmosfery - trudno to opisać słowami. Później znalazłam się w przebudowanej wersji mojej szkoły, z wnętrzem á la wszystko w jednym - szkoła podstawowa, gimnazjum i liceum. Razem z Amaet obserwowałyśmy klasę z podstawówki, która przyjechała do nas na wycieczkę. Dwie dziewczynki kłóciły się i jedna zaczęła bić drugą. Moja towarzyszka niedoli podeszła do nich i, niczym wzorowa matka-obrończyni, zaczęła krzyczeć na agresorkę. Matka zaatakowanej bardzo jej za to dziękowała. Chwilę potem zaczęła się projekcja filmu, będącego wprowadzeniem do Quake'a. Moja klasa siedziała przed ekranem w siadzie tureckim, kiedy wyświetliła się scena bicia prętem po rękach dwunastoletniego chłopca, a potem krzyżowania go przez naukowca odczytującego Biblię w ponurym pomieszczeniu i mówiącego, że tak właśnie tam zostało napisane, i że trzeba poświęcić tego chłopca-rasistę. Wbijał mu w nadgarstki tępe żeliwne gwoździe, a potem postawił narzędzie tortur na szafce i okazało się, że ofiara zwisała jeszcze poza krzyż, wijąc się z bólu i podciągając nogi pod siebie. Gwoździe w jego rękach były teraz na środku dłoni, które mogły się w każdej chwili rozerwać. To wszystko oglądała zgromadzona widownia, taka, jak nasza. Chłopiec wcale nie wyglądał na swój wiek, raczej na jakieś szesnaście - siedemnaście lat. Potem został zdjęty z krzyża i usiadł na podłodze. Miał zdeformowany tułów i dłonie, a cały był pokryty szramami, tak jakby od dawna był torturowany. Popatrzył na swoje ręce i zaczął dotykać swojego ciała.
"Wtedy odkryłem w sobie piękno."
Spojrzał w lewo i zobaczył, że w jego stronę nadjeżdża mały żółty pojazd, przypominający buldożer bez łopaty i gąsienic, z małymi oczkami w formie kropek i otwartymi szerokimi ustami, gotowymi do pożerania. Déjà vu. Wiedziałam, że drastyczna scena zostanie pominięta. Po tym okazało się, że chłopak odkrył PS2 i uzależnił się od grania na konsoli. Za oknem zaczął unosić się smilodon z "Epoki lodowcowej" i mówić o tym, że dzieciak zaczął mieć chore wyobrażenia. Chwilę później zniknął za górną framugą okna i na ziemię spadły skrzepy krwi. Taki sam los czekał leniwca i wiewiórkę. Potem wyświetliły się ponure surrealistyczne wizualizacje z głowy głównego bohatera i rozpoczął się gameplay. Doszłam wtedy do ciekawego wniosku, że gore jest dla ludzi bez wyobraźni, bo tym z wyobraźnią wystarczy słowo. Skończyłyśmy oglądać i podeszła do mnie nasza klasowa Twilight Sparkle, po czym spytała dyskretnie, czy "nadal robię to..." (tu wygestykulowała w powietrzu zawijanie czegoś). Pomyślałam, że może chodzi o zawijanie podpasek w papier toaletowy i że śmiecę tym w toalecie szkolnej, więc wstydliwie odpowiedziałam, że tak. Wtedy spytała, czy chociaż powtarzałam w domu przyimki i czasowniki, na co ja odparłam zmieszana, że ciągle zapominam i że muszę sobie to zapisać gdzieś na kartce. Nagle urwał mi się film i okazało się, że wracam do domu nago w czasie trwania lekcji. Zorientowałam się, że krzyżowanie chłopca na filmie śniło mi się w czasie nieprzytomności. Weszłam do sypialni moich rodziców i położyłam się w poprzek łóżka. Sprawdziłam w komórce, jakie lekcje opuszczałam. Matematyka i WF. Pomyślałam, że muszę wrócić, bo nauczyciele stwierdzą, że się zerwałam. I uznałam, że jestem nienormalna. Wariuję. Opuściłam dom nie zakładając ubrań, w myśl zasady, że "jak wyszłam, tak wrócę", i że odbiorę je w szkole. Czułam się upokorzona chodząc tak po ulicy, bardziej zażenowana niż zawstydzona. Usiadłam na przystanku autobusowym i jakieś starsze kobiety mówiły, że nastolatki to teraz takie są. Miałam na sobie tylko buty i stanik. Przyszedł do mnie SMS. Reklama.
Nowy wywiad z
Eskaite, dziewczyną,
która wróciła nago
ze szkoły! Identyfikuje
się z subkulturą
gotycką, słucha
Moi dix Mois i
muzyki z tekstami
o pieprzeniu. Już
wkrótce! Wyślij
WYWIAD na numer
7373
6zł z VAT
To był cios poniżej pasa. Wróciłam do domu, gdzie mój ojciec rozmawiał z siedzącym na fotelu... ukochanym wujkiem? Czyżby zmartwychwstał? To jednak tylko taciny kolega. Zaczęłam głośno zawodzić, ale oni nadal śmiali się rozmawiając. W końcu ojciec zwrócił na mnie uwagę. Wyjęczałam mu, że mam problem, że nie jestem normalna, ale on się tym nie przejął. Skierowałam się do mojego pokoju (nie wiem, czy ubrana, czy nie), ale spostrzegłam, że zasikany przez koty dywanik sprzed drzwi został wymieniony. "Nareszcie... ale na linoleum z łazienki?" Linoleum ze starej łazienki było wszędzie, kiedy weszłam do pokoju. Na podłodze, na ścianach (bardziej ozdobne), na suficie. Poza tym pomieszczenie było gigantyczne, pomieściłoby z kilkaset osób. Było też niebotycznie wysokie. Pamiętałam, że w którymś momencie snu byłam w swoim pokoju i miał on zupełnie białe ściany, gdzieniegdzie pokryte rysunkami przedstawiającymi głównie Marouta. Zaczęłam krzyczeć. "Dlaczego mi to zrobiłeś?! Co to ma być?! Dlaczego?!?!?!" Ojciec wszedł i zaczął się ze mnie śmiać. Upadłam na podłogę, a on rzucił w moją stronę paczkę zielonych żelek "na pocieszenie". Rozdarłam pudełko w pół i zaczęłam rzucać cukierkami w jego stronę. "Nienawidzę cię!!! Nienawidzę!!!" Tarzałam się po podłodze w konwulsjach, osłabiona i stłumiona przez senną aurę.
Nie chciałam wracać do snu, więc od siedmiu godzin siedzę przed laptopem. Ostatnio boję się zasypiać.
niedziela, 22 stycznia 2012
środa, 18 stycznia 2012
kowerapil, pt2
Dużo poświęciłam miejsca jednemu typowi okładek, ale warto też popatrzeć na inne rodzaje. Jakiś czas temu doszło do mnie z Ameryki pięć płyt Pigface z limitowanej edycji, wszystkie skupiające się na remixowaniu albumu "Easy Listening". Moją szczególną uwagę zwrócił charakter pierwszej z nich: "8 bit head". Jej okładka jest wybitnie oryginalna, pod tym względem, że jest absurdalnie brzydka. Jest to też jedna z moich ulubionych okładek, jak i w ogóle opraw graficznych albumu.
Pierwsze, co - naturalnie - uderza w oczy (aż bolą), to żałośnie infantylne pikselowe "rysunki", zrobione prawdopodobnie w Paintcie, z gratisowo widoczną kompresją. Ten rozbrajający zabieg już na starcie sugeruje, że nie jest to album do końca na poważnie. Mnie od razu urzekł tylny obrazek z cenzurką, przy którym aż zaczęłam się śmiać. Niezwykle też podobają mi się podziękowania, szczególnie drugie od góry. Dodatkiem do oprawy jest pewien zabieg graficzny, imitujący zabrudzenie okładki. Całość jest podana w formie niskiej jakości tekturowego pudełka. Kolejną ciekawą rzeczą są tytuły utworów, następny parodystyczny zabieg ze strony twórców. Jeśli chodzi o zawartość, to nie jest to najlepsza płyta (być może dlatego tak sądzę, że zdecydowanie nie jestem amatorką drum'n'bass, przeważającego na krążku) i raczej nie będę do niej często powracać. Niektóre utwory oprócz uroczych tytułów ("Insect insect Insect Insect (Insect(", "Bitch DANCE H@xORZ $###", Closer to heaving (sounds like spinning british fags mix _daehoidar (") są same w sobie zupełnie komiczne, na przykład "MYOB SUPER FAST FAST FAST", będące przyspieszoną do całych... sześciu sekund wersją "Mind Your Own Business", "One moment of peaceful reconciliation", piękny, melancholijny fortepianowy utwór, brzmiący, jakby znalazł się tu przez pomyłkę, czy moje ulubione pseudo-ośmiobitowe "Bside - Jesus was a robot", nie wymagające nawet komentarza (polecam). To na pewno jeden z oryginalniejszych krążków, jakie posiadam w swojej kolekcji.
Mam poza tym wiele płyt, które na pewno są niezwykle ciekawe graficznie i muzycznie, ale tutaj chciałam skupić się na tych najoryginalniejszych, a z tych na razie jest to jedyna płyta do opisania. Przed napisaniem poprzedniej notki szukałam w internecie najlepszych i najoryginalniejszych okładek albumów, niestety, twórcy listingów skupiali się przede wszystkim na klasycznych zespołach typu Rolling Stones, nie dając pola do popisu mniej znanym sąsiadom. Nie zaprzeczam, że były to dobre okładki, niestety tylko dobre. Z ciekawości przeglądałam jeszcze listy najbardziej kontrowersyjnych okładek wszech czasów. Pierwsza strona odrzuciła mnie adresem, w którym widniało słówko "noise". Oj, ja już wiem, jak bardzo kontrowersyjne potrafią być okładki fińskich wytwórni... BDSM czy gore to na nich codzienność. Mimo to kliknęłam i okazało się, że to zwykła strona muzyczna. Prezentowane kontrowersyjności były co najmniej o parę klas niższe, niż te wspomniane przeze mnie. Czasem były wręcz śmieszne, jak cenzurowanie okładki, na którym kobieta ucharakteryzowana była na demona, z powodu odzewu środowisk chrześcijańskich (fe) i rodzicielskich (bleh) albo zmienianie okładki, na której widniał mężczyzna palący papierosa, bo rzekomo miała namawiać do palenia. Jedyna płyta, która zwróciła moją uwagę, to "Virgin Killer" zespołu Scorpions.
To bardzo ciekawe wydawnictwo według autorów miało nawiązywać do czasu, jako "zabójcy dziewic", kiedy dziewczynka staje się kobietą - rzeczywiście, pęknięcia na szkle kojarzyć się mogą ze wskazówkami zegara. Ja jednak preferuję własną interpretację, gdyż mi osobiście ten obraz kojarzy się z metaforycznie dosłownym portretem dziecka jako ofiary gwałtu. Cóż, alternatywna, "bezpieczna" wersja okładki całkowicie zmienia postać albumu... prawda?
Ta już nie wymaga żadnego komentarza.
To właściwie trzy tematy, które chciałam uwypuklić.
Pierwsze, co - naturalnie - uderza w oczy (aż bolą), to żałośnie infantylne pikselowe "rysunki", zrobione prawdopodobnie w Paintcie, z gratisowo widoczną kompresją. Ten rozbrajający zabieg już na starcie sugeruje, że nie jest to album do końca na poważnie. Mnie od razu urzekł tylny obrazek z cenzurką, przy którym aż zaczęłam się śmiać. Niezwykle też podobają mi się podziękowania, szczególnie drugie od góry. Dodatkiem do oprawy jest pewien zabieg graficzny, imitujący zabrudzenie okładki. Całość jest podana w formie niskiej jakości tekturowego pudełka. Kolejną ciekawą rzeczą są tytuły utworów, następny parodystyczny zabieg ze strony twórców. Jeśli chodzi o zawartość, to nie jest to najlepsza płyta (być może dlatego tak sądzę, że zdecydowanie nie jestem amatorką drum'n'bass, przeważającego na krążku) i raczej nie będę do niej często powracać. Niektóre utwory oprócz uroczych tytułów ("Insect insect Insect Insect (Insect(", "Bitch DANCE H@xORZ $###", Closer to heaving (sounds like spinning british fags mix _daehoidar (") są same w sobie zupełnie komiczne, na przykład "MYOB SUPER FAST FAST FAST", będące przyspieszoną do całych... sześciu sekund wersją "Mind Your Own Business", "One moment of peaceful reconciliation", piękny, melancholijny fortepianowy utwór, brzmiący, jakby znalazł się tu przez pomyłkę, czy moje ulubione pseudo-ośmiobitowe "Bside - Jesus was a robot", nie wymagające nawet komentarza (polecam). To na pewno jeden z oryginalniejszych krążków, jakie posiadam w swojej kolekcji.
Mam poza tym wiele płyt, które na pewno są niezwykle ciekawe graficznie i muzycznie, ale tutaj chciałam skupić się na tych najoryginalniejszych, a z tych na razie jest to jedyna płyta do opisania. Przed napisaniem poprzedniej notki szukałam w internecie najlepszych i najoryginalniejszych okładek albumów, niestety, twórcy listingów skupiali się przede wszystkim na klasycznych zespołach typu Rolling Stones, nie dając pola do popisu mniej znanym sąsiadom. Nie zaprzeczam, że były to dobre okładki, niestety tylko dobre. Z ciekawości przeglądałam jeszcze listy najbardziej kontrowersyjnych okładek wszech czasów. Pierwsza strona odrzuciła mnie adresem, w którym widniało słówko "noise". Oj, ja już wiem, jak bardzo kontrowersyjne potrafią być okładki fińskich wytwórni... BDSM czy gore to na nich codzienność. Mimo to kliknęłam i okazało się, że to zwykła strona muzyczna. Prezentowane kontrowersyjności były co najmniej o parę klas niższe, niż te wspomniane przeze mnie. Czasem były wręcz śmieszne, jak cenzurowanie okładki, na którym kobieta ucharakteryzowana była na demona, z powodu odzewu środowisk chrześcijańskich (fe) i rodzicielskich (bleh) albo zmienianie okładki, na której widniał mężczyzna palący papierosa, bo rzekomo miała namawiać do palenia. Jedyna płyta, która zwróciła moją uwagę, to "Virgin Killer" zespołu Scorpions.
To bardzo ciekawe wydawnictwo według autorów miało nawiązywać do czasu, jako "zabójcy dziewic", kiedy dziewczynka staje się kobietą - rzeczywiście, pęknięcia na szkle kojarzyć się mogą ze wskazówkami zegara. Ja jednak preferuję własną interpretację, gdyż mi osobiście ten obraz kojarzy się z metaforycznie dosłownym portretem dziecka jako ofiary gwałtu. Cóż, alternatywna, "bezpieczna" wersja okładki całkowicie zmienia postać albumu... prawda?
Ta już nie wymaga żadnego komentarza.
To właściwie trzy tematy, które chciałam uwypuklić.
wtorek, 17 stycznia 2012
kowerapil, pt1
Okładka to bardzo ważny element produktu. Powinna oddawać istotę zawartości, zwracać uwagę docelowego odbiorcy, powinna być też po prostu interesująca estetycznie i treściowo. Całymi latami ściągałam mp3 na komputer, dopóki nie zrozumiałam, że kupowanie płyty to nie tylko szacunek dla twórców, ale też możliwość odbioru ich dzieł w sposób, w jaki by tego zapewne chcieli. W lustrzanym odbiciu więc album muzyczny to nie tylko płyta, ale i pudełko, a wraz z nim booklet, słowa od autorów, czasem nawet dodatkowe inserty czy easter eggi, no i przede wszystkim wrażenie, jakie to wszystko razem wywiera na odbiorcę.
Pod koniec ubiegłego roku zupełnym przypadkiem trafiłam na ciekawe zjawisko. Po raz kolejny przekonałam się, że ekstrema undergroundu nieprędko przestaną mnie fascynować i zadziwiać. Czytając pierwszy i niestety ostatni numer gotycko-industrialnego magazynu "Gothica" natrafiłam na krótką recenzję, a raczej opinię na temat mini-albumu Coma Detox pod zachęcającym tytułem "Concussed & Asphyxiated". Wyjątkowo pogardliwa i ośmieszająca ocena (0/6) wzbudziła we mnie duże zainteresowanie. "Jaka muzyka może mieć TAK niską notę?" Czy dobrze zrobiłam sprawdzając?
Na starcie, wchodząc na stronę zawierająca wywiad z wykonawcą, powitały mnie wyjątkowo nieapetyczne zdjęcia gore - prawdopodobnie z wypadków - po bokach. To doprowadziło też do tego, że tekst doczytałam do końca dopiero po kilku dniach, bo ciekawość to pierwszy stopień do Piekła, a ja, jak wiadomo, bardzo chciałabym spotkać Marouta. Pierwsze sample na YouTube postawiły mnie przed nieczystymi wrotami: iść dalej, czy dać sobie spokój? Na ekranie widniała potwornie brzydka, ohydna twarz w kiepskiej jakości czerni i bieli, nie mam pojęcia, czy prawdziwa, czy zszyta z odpadów i skór pomiotów Szatana, kiedy z głośników zaczął wydobywać się znajomy szum typowy dla power electronics. Prawda jest taka, że brzydota i "zło" skutecznie przyciągają, zwłaszcza jeśli są podane w dosłownej, bezwstydnej formie. W momencie, kiedy "wokalista" zaczął przedzierać się przez rozdzierające piski i zgrzyty swoim wynaturzonym wydzieraniem głosu wniebogłosy i ewidentnie bolesnym darciem twarzy, w zdumienie wprawiła mnie moja reakcja. To był kiepski utwór. Rzeczywiście, wyjątkowo kiepski, ale... dawno nie czułam się tak źle, jak słuchając tego jazgotu. Połączenie okładki kasety wydanej w 2010 roku przez wytwórnię "Filth and Violence" z niskiej jakości noise'owym hałasem (maślany żarcik słowny), to wszystko razem działało na mnie potwornie wręcz przygnębiająco. Także tytuły utworów nie pomagały: "Severe Scarring", "Pelvic Implosion" czy "Detrunctson" kojarzyć się mogą wyłącznie z ekstremalnym gore albo odpychającymi industrialnymi krajobrazami, a najlepiej ze wszystkim razem. To mnie zachwyciło. Tak, zachwyciło. To było coś, czego mi brakowało, prawdziwe wrażenia oparte niemal na samej wyobraźni, coś, czym powinien szczycić się dobry horror. Brnęłam dalej. Weszłam w ponury świat undergroundowego power electronics, gdzie nie ma żadnych zahamowań czy tabu.
Długo by opisywać moje podróże po świecie ścieków i kopulujących szczurów, ale wystarczy napisać, że z każdą godziną czułam się coraz gorzej. Autentycznie czułam, jakby coś we mnie umierało. To było wspaniałe, czysty masochizm, umysłowe mdłości nadchodzące z każdym kolejnym tytułem obskurnych kaset i winyli. Aż w końcu trafiłam na geniusz.
Pod koniec ubiegłego roku zupełnym przypadkiem trafiłam na ciekawe zjawisko. Po raz kolejny przekonałam się, że ekstrema undergroundu nieprędko przestaną mnie fascynować i zadziwiać. Czytając pierwszy i niestety ostatni numer gotycko-industrialnego magazynu "Gothica" natrafiłam na krótką recenzję, a raczej opinię na temat mini-albumu Coma Detox pod zachęcającym tytułem "Concussed & Asphyxiated". Wyjątkowo pogardliwa i ośmieszająca ocena (0/6) wzbudziła we mnie duże zainteresowanie. "Jaka muzyka może mieć TAK niską notę?" Czy dobrze zrobiłam sprawdzając?
Na starcie, wchodząc na stronę zawierająca wywiad z wykonawcą, powitały mnie wyjątkowo nieapetyczne zdjęcia gore - prawdopodobnie z wypadków - po bokach. To doprowadziło też do tego, że tekst doczytałam do końca dopiero po kilku dniach, bo ciekawość to pierwszy stopień do Piekła, a ja, jak wiadomo, bardzo chciałabym spotkać Marouta. Pierwsze sample na YouTube postawiły mnie przed nieczystymi wrotami: iść dalej, czy dać sobie spokój? Na ekranie widniała potwornie brzydka, ohydna twarz w kiepskiej jakości czerni i bieli, nie mam pojęcia, czy prawdziwa, czy zszyta z odpadów i skór pomiotów Szatana, kiedy z głośników zaczął wydobywać się znajomy szum typowy dla power electronics. Prawda jest taka, że brzydota i "zło" skutecznie przyciągają, zwłaszcza jeśli są podane w dosłownej, bezwstydnej formie. W momencie, kiedy "wokalista" zaczął przedzierać się przez rozdzierające piski i zgrzyty swoim wynaturzonym wydzieraniem głosu wniebogłosy i ewidentnie bolesnym darciem twarzy, w zdumienie wprawiła mnie moja reakcja. To był kiepski utwór. Rzeczywiście, wyjątkowo kiepski, ale... dawno nie czułam się tak źle, jak słuchając tego jazgotu. Połączenie okładki kasety wydanej w 2010 roku przez wytwórnię "Filth and Violence" z niskiej jakości noise'owym hałasem (maślany żarcik słowny), to wszystko razem działało na mnie potwornie wręcz przygnębiająco. Także tytuły utworów nie pomagały: "Severe Scarring", "Pelvic Implosion" czy "Detrunctson" kojarzyć się mogą wyłącznie z ekstremalnym gore albo odpychającymi industrialnymi krajobrazami, a najlepiej ze wszystkim razem. To mnie zachwyciło. Tak, zachwyciło. To było coś, czego mi brakowało, prawdziwe wrażenia oparte niemal na samej wyobraźni, coś, czym powinien szczycić się dobry horror. Brnęłam dalej. Weszłam w ponury świat undergroundowego power electronics, gdzie nie ma żadnych zahamowań czy tabu.
Długo by opisywać moje podróże po świecie ścieków i kopulujących szczurów, ale wystarczy napisać, że z każdą godziną czułam się coraz gorzej. Autentycznie czułam, jakby coś we mnie umierało. To było wspaniałe, czysty masochizm, umysłowe mdłości nadchodzące z każdym kolejnym tytułem obskurnych kaset i winyli. Aż w końcu trafiłam na geniusz.
Jak mało potrzeba, aby w mgnieniu oka poczuć się nieszczęśliwym? Wystarczy kontrastowa czarno-biała fotografia, trochę niepokojących efektów psychologicznych i trutka na dobry nastrój gotowa. Czytałam gdzieś, że czujemy niepokój, kiedy zmanipulujemy zdjęcie tak, że odwrócimy postać do góry nogami, oprócz twarzy, tak, że będzie wyglądała, jakby miała brodę na czubku głowy. Nasz umysł gubi się w tym, kiedy widzimy, że coś jest nie tak. W tym wypadku to horyzontalne odwrócenie przekrzywionych oczu i wertykalne uśmiechniętych ust. Do tego odpowiednie dobranie twarzy, bo modelkę "naprawiałam" w Paintcie i mimo wszystko buzię nadal miała wyjątkowo krzywą. Na koniec podniszczamy nasze dzieło, na przykład przyklejając taśmę i zrywając ją razem z resztkami papieru. Voilá!
Byłam tak zafascynowana tą okładką, doskonale oddającą zawartość (i w ogóle zjawisko hałaśliwej antymuzyki), że odważyłam się nawet ściągnąć album (jedyny sposób na odsłuchanie). Miałam już wcześniej styczność z tym krzywym pomnikiem niepokoju, bo na YouTube dostępny jest utwór o znajomym tytule dla czytelników bloga - "Gutter" (uwaga na uszy!). Ku mojemu całkowicie pozytywnemu zaskoczeniu, zaraz po włączeniu pierwszej ścieżki dotarł do mnie melancholijny industrial, utwór, który nazwałam "fabryką blaszanych wodospadów". Dalej były klasycznie "działające blaszane wodospady", "święta niszczarka złomu" i tym podobne młoty pneumatyczne, ale wszystko w dobrej jakości. To ciekawe, że po tylu latach wykonawca zdobył się na wydanie CD. Ale to, co mnie najmilej zaskoczyło, to przeważające oparcie na industrialu. Żadnych gwałtów? Pedofilii, gore, morderców? Moje autodestrukcyjne nastawienie na nic? Może to i dobrze, bo co za dużo, to niezdrowo.
Tymczasem w oko wpadły mi jeszcze dwie inne okładki albumów krewnych i znajomych Grunta, z gruntu odrażających: Taint, ze swoim "Schoolyard Bruises" oraz Bizarre Uproar ze swoim "Split", wykorzystanym przeze mnie jako tło bloga, a wyrażającym niesamowitą ekspresję agresji i przerażenia. Tego drugiego nie miałam ochoty odsłuchiwać ze względu na wyjątkowo odpychający charakter wykonawcy.
Doszło nawet do tego, że w moim zachwycie nad brzydotą zaczęłam sama bawić się w tworzenie noise'owych okładek.
Mam nadzieję, że patrząc na nie czujecie się tak źle, jak ja patrząc na oryginalne artworki.
-
Musicie wiedzieć, że bardzo się staram pisząc te wywody. Nad tym siedzę już ponad trzy godziny, i jestem tak zmęczona, że dalszą część odłożę na później. Cieszę się, że ktoś to w ogóle czyta.
rządek półek
Po pierwsze chciałam przeprosić za późną publikację wszystkich komentarzy - nadal nie orientuję się do końca na Bloggerze i dopiero odkryłam, że nie wyskoczy mi żadne okienko, jeśli jakiekolwiek przyjdą, a muszę grzebać gdzieś w zakładkach bloga. Pomijając tę głupotkę z mojej strony, komentarze mi się bardzo podobały i cieszę się, że też macie coś do powiedzenia w tych tematach. Dziękuję.
Po drugie, właśnie á propos komentarzy, w jednym z nich do starego posta, Astray (znamy się?) pisał(a), że wesoła muzyka jest pusta. Nie mogę się zgodzić, dlatego warto rozwinąć ten temat.
Na początek podzielmy muzykę na negatywną i pozytywną. Negatywną, czyli wspomniane "wściekłe, smutne i rozdzierające utwory" i pozytywną, czyli "wesołe". To prawda, że negatywna muzyka jest o wiele bardziej dotykająca, do tego często nosi więcej prawd o życiu i człowieku niż radosne trele. Zawsze byłam zdania, że smutek jest głębszy i piękniejszy od radości, i że wyraża więcej. Ale pozytywna muzyka też wyzwala emocje, nawet jeśli tych prawd o życiu sobą nie przekazuje. Nie warto w tym celu słuchać radio (lubię te stare formy odmian, ach, słucham plastykowego radio) czy telewizji, epatujących tanimi przyśpiewkami o "pięknym", bogatym życiu ociekającym seksem. Warto natomiast na własną rękę poszukać ciekawej muzyki z drugiego końca emocji. Ja na początek polecam cztery utwory, które zawsze mnie pozytywnie nastrajały, ciepłe, pomarańczowe melodie: "Happiness" Goldfrapp (wraz z teledyskiem) oraz "Atomic Smile", "Maple Syrup" i "Brave" (również z wideoklipem) przeuroczego krzywozębnego gitarzysty Phantasmagorii.
Po trzecie, ostatnio martwię się o siebie. Mimo polepszenia mojego stanu psychicznego dzięki lekom, nadal jestem bezustannie zmęczona i niewzruszona. Może to ciśnienie? Nareszcie miałam okazję przesłuchać taneczny utwór Pigface, "Blow You Away (DKay.com Remix)", który niezwykle mi się podobał w sample'u, i mimo tego, że ani trochę się nie zawiodłam, w ogóle mną nie poruszył. Jestem taka zmęczona... Tak czy inaczej, rekomenduję go ebmowo-industrialno-metalowym wyjadaczom, nie zawiodą się.
Po czwarte, jestem uwiązana do jedynego MMORPG, w które gram od dawna, Maple Story. Za kilkanaście minut będę musiała przerwać pisanie i nakarmić mojego kamienia, bo każą mi go żywić ubraniami, cholera. Nie, nie kamień. Kamienia. To brzmi tak debilnie jak jego istota.
Mam nadzieję, że mi się to opłaci, bo zanim ponownie uśnie na 20 godzin, muszę się nagrać dwie czy trzy godziny.
...
Cztery godziny, heh. Jeszcze w międzyczasie ktoś mi próbował shackować konto. Ale lubię marnować czas na tę grę. Jest prosta i urocza, w sam raz, żeby się odprężyć i potrwonić trochę kasy na gadżety z Cash Shopu. No i ma fajne podkłady muzyczne do plansz, mój faworyt jak na razie to utwór rozbrzmiewający w czasie pobytu w Magatii.
Jeśli ktoś z was też gra i chciałby się dołączyć do naszej paczki wariatów z Demethosa (kto normalny nazywa postać Pajac albo Jesiotr?!) to mamy otwarte ramiona, nick mam taki jak tutaj.
piątek, 13 stycznia 2012
uciekam
Nie wiem, czy to ja mam tak wypaczony gust i postrzeganie świata, czy może inni nie oderwali się jeszcze od płytkich stereotypów i instynktu.
Kobiety są piękne. Mężczyźni nie. Mężczyźni są co najwyżej przystojni, a jeśli można powiedzieć, że są ładni, to znaczy, że mają coś kobiecego w sobie lub na sobie. Kobieta powszechnie kojarzy się z delikatnością i emocjonalnością, mężczyzna z agresją i twardym rozumem. Grecy przedstawiali piękno ludzkiego ciała rzeźbiąc muskularne torsy mężczyzn, ale ich twarze należały do delikatnych, niekiedy nawet androgynicznych młodzieńców. Mnie osobiście toporne, zarośnięte szczeciną ciało kojarzy się z prymitywnością i brutalną siłą, z brudną nieestetycznością i z szympansami (do których nic nie mam swoją drogą, ale nie nazwałabym ich atrakcyjnymi seksualnie i estetycznie). Patrzę na chłopców z klasy, jak wychodzą z szatni na WF i bierze mnie obrzydzenie, gdy zwracam uwagę na ich łydki. Z moich obserwacji wynika, że idealny mężczyzna ma proporcje przeskalowane na większe w stosunku do kobiety, kwadratową szczękę, nie za duże oczy i usta, krótkie włosy, dobrze jeśli ma ślady zarostu na twarzy, atawistyczne owłosienie, ale nie futro (futro już chyba byłoby lepsze), toporne, silne dłonie i muskularne ciało o szerokich barkach i wąskich biodrach. Kobieta natomiast nie może być zbyt wysoka (chyba że to wieszak na ubrania z cat walku), żeby mężczyzna nie czuł się gorszy, ma mniejszą skalę ciała, bardziej trójkątną szczękę, duże oczy i usta, mały nos, długie włosy, brak owłosienia na ciele, delikatne dłonie, smukłe nogi i ciało o szerokich biodrach i wąskich barkach (z dużymi piersiami, ale to kwestia seksualności). Z tego wynika co jest uznawane za piękne, a co za przystojne. A ja szukam tylko piękna, ale nie szukam kobiety. Szukam pięknego mężczyzny.
W japońskiej popkulturze mang i anime uwyraźniony jest wizerunek kobiecego chłopca czy mężczyzny, ale pomijając wiotkich bishounenów nie odpowiadających moim oczekiwaniom przez swoje plastykowe wyidealizowanie, znajduję jedynie postaci dziewcząt z sugestią biustu i męskimi genitaliami (i zazwyczaj dziewczęcym głosem), i nie mówię o futanari. Pewne męskie cechy powinny być widoczne w androgynii, dla mnie są to wąskie biodra i szersze ramiona, które przypominają, że mam do czynienia z płcią przeciwną. Bardzo trudno jest mi znaleźć chłopca, który przykuje moją uwagę, bo kiedy zauważę jakąś delikatną twarzyczkę w autobusie, natychmiast w oczy rzuca mi się wyrazista grdyka i drzewiaste palce. Potrzebuję eteryczności, białego ducha, który przeniknie do mojego serca wdziękiem i wrażliwa uczuciowością. Nie wiem, czy to możliwe, ale skoro na świecie są ludzie, którzy nagrywają i wrzucają wstrząsające morderstwa do Internetu, to może jest też gdzieś ideał androgynii.
Dzisiaj na lekcji rysunku koleżanka powiedziała mi, że mój fikcyjny ideał androgynii jest tak brzydki, że aż ładny. Powinnam się przyzwyczaić do tego, że moje postaci mało komu się naprawdę podobają, ale jakoś zrobiło mi się przykro.
Kobiety są piękne. Mężczyźni nie. Mężczyźni są co najwyżej przystojni, a jeśli można powiedzieć, że są ładni, to znaczy, że mają coś kobiecego w sobie lub na sobie. Kobieta powszechnie kojarzy się z delikatnością i emocjonalnością, mężczyzna z agresją i twardym rozumem. Grecy przedstawiali piękno ludzkiego ciała rzeźbiąc muskularne torsy mężczyzn, ale ich twarze należały do delikatnych, niekiedy nawet androgynicznych młodzieńców. Mnie osobiście toporne, zarośnięte szczeciną ciało kojarzy się z prymitywnością i brutalną siłą, z brudną nieestetycznością i z szympansami (do których nic nie mam swoją drogą, ale nie nazwałabym ich atrakcyjnymi seksualnie i estetycznie). Patrzę na chłopców z klasy, jak wychodzą z szatni na WF i bierze mnie obrzydzenie, gdy zwracam uwagę na ich łydki. Z moich obserwacji wynika, że idealny mężczyzna ma proporcje przeskalowane na większe w stosunku do kobiety, kwadratową szczękę, nie za duże oczy i usta, krótkie włosy, dobrze jeśli ma ślady zarostu na twarzy, atawistyczne owłosienie, ale nie futro (futro już chyba byłoby lepsze), toporne, silne dłonie i muskularne ciało o szerokich barkach i wąskich biodrach. Kobieta natomiast nie może być zbyt wysoka (chyba że to wieszak na ubrania z cat walku), żeby mężczyzna nie czuł się gorszy, ma mniejszą skalę ciała, bardziej trójkątną szczękę, duże oczy i usta, mały nos, długie włosy, brak owłosienia na ciele, delikatne dłonie, smukłe nogi i ciało o szerokich biodrach i wąskich barkach (z dużymi piersiami, ale to kwestia seksualności). Z tego wynika co jest uznawane za piękne, a co za przystojne. A ja szukam tylko piękna, ale nie szukam kobiety. Szukam pięknego mężczyzny.
W japońskiej popkulturze mang i anime uwyraźniony jest wizerunek kobiecego chłopca czy mężczyzny, ale pomijając wiotkich bishounenów nie odpowiadających moim oczekiwaniom przez swoje plastykowe wyidealizowanie, znajduję jedynie postaci dziewcząt z sugestią biustu i męskimi genitaliami (i zazwyczaj dziewczęcym głosem), i nie mówię o futanari. Pewne męskie cechy powinny być widoczne w androgynii, dla mnie są to wąskie biodra i szersze ramiona, które przypominają, że mam do czynienia z płcią przeciwną. Bardzo trudno jest mi znaleźć chłopca, który przykuje moją uwagę, bo kiedy zauważę jakąś delikatną twarzyczkę w autobusie, natychmiast w oczy rzuca mi się wyrazista grdyka i drzewiaste palce. Potrzebuję eteryczności, białego ducha, który przeniknie do mojego serca wdziękiem i wrażliwa uczuciowością. Nie wiem, czy to możliwe, ale skoro na świecie są ludzie, którzy nagrywają i wrzucają wstrząsające morderstwa do Internetu, to może jest też gdzieś ideał androgynii.
Dzisiaj na lekcji rysunku koleżanka powiedziała mi, że mój fikcyjny ideał androgynii jest tak brzydki, że aż ładny. Powinnam się przyzwyczaić do tego, że moje postaci mało komu się naprawdę podobają, ale jakoś zrobiło mi się przykro.
czwartek, 12 stycznia 2012
po drugiej stronie
Te kilkanaście minut od wybudzenia się przyniosło mi wyjątkowe wrażenia.
Dziś w nocy miałam wątpliwy zaszczyt występować na planie horroru klasy D, lub może klasy A przez jego surrealistyczność. Nie wiem, czy szalony wstęp do niego był oddzielną przygodą, czy może jedną historią jako całością.
-
W ręku trzymałam album Marilyn Manson. To wyjątkowy album, jako że była to edycja specjalna, hołdująca przeszłości wokalisty. Do krążka przyczepiona była foliowa torebeczka, w której znajdowała się starannie wykonana kopia hologramowej metki od butów Mansona, za którą poszedł do więzienia już na starcie kariery. Po lewej stronie metki nadrukowana było liczba 12, jako że ochrona danych osobowych nie zezwalała na opublikowanie rzeczywistego rozmiaru buta, czyli 17. Właśnie chciałam przegrać kolejny, czwarty utwór do biblioteki komputera, kiedy moja matka zawołała mnie, żeby mi coś powiedzieć. Z tego co pamiętam, okazało się, że mam dwie matki, myląco podobne do siebie z wyglądu, ale o przeciwstawnych charakterach. Wywiązała się między nimi kłótnia, a ja próbowałam ją załagodzić mówiąc niepewnie, że przecież obie są dla mnie matkami, choć jedna była rodzicielką (ta zaśmiała się z politowaniem, kiedy się wykazałam), a druga macochą. I obie pracowały na zmianę.
Pamiętam jeszcze tylko jak przejęłam moce siedmiu czy iluśtam magów i latałam radośnie po moim domu z częściową świadomością, że śnię, i że w głowie mam obserwatora (długa historia), prawdopodobnie wczorajszego autora testu na Mary Sue. Potrafiłam wywoływać niezwykłe zjawiska, byłam odporna na wysokie i niskie temperatury (wnioskując z odwiedzin włączonego piekarnika), poruszałam się w powietrzu korkociągiem, a za mną pojawiały się nieruchome obrazy ognia, wody, śniegu et cetera, które ożywały dopiero po niecałej sekundzie. Mogłam strzelać lodowymi strzałkami z palców i tworzyć w dłoniach magnetyzujące błękitne kule energii. Warunek był jeden: musiałam przy tym wydawać takie odgłosy, jakie mogłyby wydawać moje obecnie bezdźwięczne moce. Zaczęłam się zastanawiać, czemu zawsze tak muszę robić w snach; może mam za mało wiary w siebie.
Gdzieś pomiędzy tym przedstawieniem wywijałam skomplikowane figury akrobatyczne z moim psem (którego nie mam i któremu robiłam "masaż" magnetycznymi kulami energii) i chyba jakąś kobietą, na wysokim podeście w kuchni.
-
Stałam z moim ojcem na przystanku tramwajowym, gdzie każdy tramwaj był zadziwiająco inny.
- To jest w wuj denerwujące - zaczęłam.
- Jak?
- W wuj.
- Wiesz, nie podoba mi się to. Coraz gorsze masz odzywki - podsumował.
Przeszliśmy przez podwójne przejście dla pieszych, po czym znaleźliśmy się na tajemniczej wyspie.
"Horror klasy B na wyspie" - naszym oczom ukazał się tytuł.
Razem z kilkoma innymi osobami przechodziliśmy właśnie przez przejście, które kompletnie nie pamiętam jak wyglądało. Po drugiej stronie znajdował się nasyp, tak błotnisty, że zaraz moje nogi i ręce tonęły w bagnistej ziemi. Przeszłam na górę razem z ojcem, gdzie nasyp znowu zniżał się ku ziemi. Tam, za krzakami znajdowała się metalowa siatka, więc poszliśmy wzdłuż niej.
- Och! Sto dolarów! - spostrzegłam zwinięty plik banknotów na ziemi.
Był nieco przybrudzony, ale podniosłam go i zaczęłam przeliczać papierki.
- Sto dolarów, czterdzieści cztery, dwadzieścia dwa, dziesięć, czterdzieści cztery... - widocznie było ich więcej. Na każdym z nich był inny obrazek, a ponad połowa była uszkodzona - mówiąc delikatnie, jeśli można tak określić pozostałości w postaci małego skrawka.
- Ten jest wycięty jak ze zdjęcia - zwróciłam uwagę na "banknot", na którym widniała sylwetka dziewczyny z częściowo wyciętym tłem.
Szliśmy dalej. Przejście robiło się coraz bardziej mroczne i zarośnięte.
- Wracajmy już, tu jest niebezpiecznie - zasugerowałam.
W drodze powrotnej do obozu (?), gdzie właśnie odbywał się grill, spostrzegliśmy, że w naszą skórę wchodzą wijące się robaki. Zostaliśmy zainfekowani.
- Kurwa mać. Przepraszam. Czego się spodziewałeś po tytule "Horror na wyspie"?
Ojciec spojrzał na mnie groźnie.
- Przestań się tak wyrażać.
Sceneria co chwila zmieniała się od obozowego grilla z moją rodziną, przez galerię katedry, gdzie była moja klasa, po ognisko w towarzystwie postaci z Yu-Gi-Oh!. Niezmiennie jednak czas ten przeznaczaliśmy na wyciskanie spod skóry barwnych wijów, które rozprzestrzeniły się na cały obóz/katedrę/ognisko. Przypominało to dzień wyciskania pryszczy extreme. Co chwila zauważałam nowe pasożyty, i co większe starałam się usuwać, z czego wyglądało to tak, że po namierzeniu ogona wystającego znad skóry niczym wypięty tyłek, chwytałam okoliczną skórę w dwa palce i ściskałam mocno, co skutkowało co prawda wyłanianiem się długiego korpusu wija, ale przy tym rozcinało skórę wzdłuż, choć w środku ciała nie było mięśni czy krwi, ale coś, co przypominało kontynuację skóry właściwej wgłąb. Skóra, wszystko na temat skóry. Czasem wydobywałam kilkucentymetrowe, fioletowe stonogi, a czasem zielone lub białe w jednej trzeciej roztrajające się do trzech głów (potrójne combo). Po usunięciu robaka na skórze nie pozostawało pęknięcie, lecz nielogicznie długie, fioletowe napuchnięte pręgi, wyglądające jak blizny lub żyły. Czasem miejsce, w którym znajdowałam pasożyta wyraźnie mnie bolało, co wskazywało na to, że w rzeczywistości musiałam odczuwać jakieś bóle. Jeszcze po obudzeniu się miałam lęk, że punktowe uciski wyczuwane na dłoniach spowodowane są przez wije. W pewnym momencie, poza nieproszonym gościem wyjęłam też coś, co wyglądało jak złożona pocztówka, a miało oznaczać, że właśnie przekopałam się na drugą stronę globu ziemskiego i dotarłam do Marika i jego rodziny w Egipcie. Gdy już przeskalowali się do normalnych rozmiarów i dołączyli do wesołej gromadki, moją uwagę zwrócił niepokojący fakt, że mają podłożony polski dubbing. Początkowo Marik miał idiotyczny, nosowy głos, ale z czasem brzmiał coraz lepiej i przestał mi przeszkadzać. Potem jeszcze miały miejsce jakieś perypetie w piwnicy mojego ojca z udziałem pogardliwie nastawionego kolegi z klasy, mojej koleżanki i lataniem, ale to mniej istotne. Obudziłam się spocona.
-
Bliska mi osoba trafi jutro do szpitala psychiatrycznego. Moje zaskoczenie miesza się z uczuciem zawiedzenia i złości na nią, że nie poradziła sobie sama.
Dziś w nocy miałam wątpliwy zaszczyt występować na planie horroru klasy D, lub może klasy A przez jego surrealistyczność. Nie wiem, czy szalony wstęp do niego był oddzielną przygodą, czy może jedną historią jako całością.
-
W ręku trzymałam album Marilyn Manson. To wyjątkowy album, jako że była to edycja specjalna, hołdująca przeszłości wokalisty. Do krążka przyczepiona była foliowa torebeczka, w której znajdowała się starannie wykonana kopia hologramowej metki od butów Mansona, za którą poszedł do więzienia już na starcie kariery. Po lewej stronie metki nadrukowana było liczba 12, jako że ochrona danych osobowych nie zezwalała na opublikowanie rzeczywistego rozmiaru buta, czyli 17. Właśnie chciałam przegrać kolejny, czwarty utwór do biblioteki komputera, kiedy moja matka zawołała mnie, żeby mi coś powiedzieć. Z tego co pamiętam, okazało się, że mam dwie matki, myląco podobne do siebie z wyglądu, ale o przeciwstawnych charakterach. Wywiązała się między nimi kłótnia, a ja próbowałam ją załagodzić mówiąc niepewnie, że przecież obie są dla mnie matkami, choć jedna była rodzicielką (ta zaśmiała się z politowaniem, kiedy się wykazałam), a druga macochą. I obie pracowały na zmianę.
Pamiętam jeszcze tylko jak przejęłam moce siedmiu czy iluśtam magów i latałam radośnie po moim domu z częściową świadomością, że śnię, i że w głowie mam obserwatora (długa historia), prawdopodobnie wczorajszego autora testu na Mary Sue. Potrafiłam wywoływać niezwykłe zjawiska, byłam odporna na wysokie i niskie temperatury (wnioskując z odwiedzin włączonego piekarnika), poruszałam się w powietrzu korkociągiem, a za mną pojawiały się nieruchome obrazy ognia, wody, śniegu et cetera, które ożywały dopiero po niecałej sekundzie. Mogłam strzelać lodowymi strzałkami z palców i tworzyć w dłoniach magnetyzujące błękitne kule energii. Warunek był jeden: musiałam przy tym wydawać takie odgłosy, jakie mogłyby wydawać moje obecnie bezdźwięczne moce. Zaczęłam się zastanawiać, czemu zawsze tak muszę robić w snach; może mam za mało wiary w siebie.
Gdzieś pomiędzy tym przedstawieniem wywijałam skomplikowane figury akrobatyczne z moim psem (którego nie mam i któremu robiłam "masaż" magnetycznymi kulami energii) i chyba jakąś kobietą, na wysokim podeście w kuchni.
-
Stałam z moim ojcem na przystanku tramwajowym, gdzie każdy tramwaj był zadziwiająco inny.
- To jest w wuj denerwujące - zaczęłam.
- Jak?
- W wuj.
- Wiesz, nie podoba mi się to. Coraz gorsze masz odzywki - podsumował.
Przeszliśmy przez podwójne przejście dla pieszych, po czym znaleźliśmy się na tajemniczej wyspie.
"Horror klasy B na wyspie" - naszym oczom ukazał się tytuł.
Razem z kilkoma innymi osobami przechodziliśmy właśnie przez przejście, które kompletnie nie pamiętam jak wyglądało. Po drugiej stronie znajdował się nasyp, tak błotnisty, że zaraz moje nogi i ręce tonęły w bagnistej ziemi. Przeszłam na górę razem z ojcem, gdzie nasyp znowu zniżał się ku ziemi. Tam, za krzakami znajdowała się metalowa siatka, więc poszliśmy wzdłuż niej.
- Och! Sto dolarów! - spostrzegłam zwinięty plik banknotów na ziemi.
Był nieco przybrudzony, ale podniosłam go i zaczęłam przeliczać papierki.
- Sto dolarów, czterdzieści cztery, dwadzieścia dwa, dziesięć, czterdzieści cztery... - widocznie było ich więcej. Na każdym z nich był inny obrazek, a ponad połowa była uszkodzona - mówiąc delikatnie, jeśli można tak określić pozostałości w postaci małego skrawka.
- Ten jest wycięty jak ze zdjęcia - zwróciłam uwagę na "banknot", na którym widniała sylwetka dziewczyny z częściowo wyciętym tłem.
Szliśmy dalej. Przejście robiło się coraz bardziej mroczne i zarośnięte.
- Wracajmy już, tu jest niebezpiecznie - zasugerowałam.
W drodze powrotnej do obozu (?), gdzie właśnie odbywał się grill, spostrzegliśmy, że w naszą skórę wchodzą wijące się robaki. Zostaliśmy zainfekowani.
- Kurwa mać. Przepraszam. Czego się spodziewałeś po tytule "Horror na wyspie"?
Ojciec spojrzał na mnie groźnie.
- Przestań się tak wyrażać.
Sceneria co chwila zmieniała się od obozowego grilla z moją rodziną, przez galerię katedry, gdzie była moja klasa, po ognisko w towarzystwie postaci z Yu-Gi-Oh!. Niezmiennie jednak czas ten przeznaczaliśmy na wyciskanie spod skóry barwnych wijów, które rozprzestrzeniły się na cały obóz/katedrę/ognisko. Przypominało to dzień wyciskania pryszczy extreme. Co chwila zauważałam nowe pasożyty, i co większe starałam się usuwać, z czego wyglądało to tak, że po namierzeniu ogona wystającego znad skóry niczym wypięty tyłek, chwytałam okoliczną skórę w dwa palce i ściskałam mocno, co skutkowało co prawda wyłanianiem się długiego korpusu wija, ale przy tym rozcinało skórę wzdłuż, choć w środku ciała nie było mięśni czy krwi, ale coś, co przypominało kontynuację skóry właściwej wgłąb. Skóra, wszystko na temat skóry. Czasem wydobywałam kilkucentymetrowe, fioletowe stonogi, a czasem zielone lub białe w jednej trzeciej roztrajające się do trzech głów (potrójne combo). Po usunięciu robaka na skórze nie pozostawało pęknięcie, lecz nielogicznie długie, fioletowe napuchnięte pręgi, wyglądające jak blizny lub żyły. Czasem miejsce, w którym znajdowałam pasożyta wyraźnie mnie bolało, co wskazywało na to, że w rzeczywistości musiałam odczuwać jakieś bóle. Jeszcze po obudzeniu się miałam lęk, że punktowe uciski wyczuwane na dłoniach spowodowane są przez wije. W pewnym momencie, poza nieproszonym gościem wyjęłam też coś, co wyglądało jak złożona pocztówka, a miało oznaczać, że właśnie przekopałam się na drugą stronę globu ziemskiego i dotarłam do Marika i jego rodziny w Egipcie. Gdy już przeskalowali się do normalnych rozmiarów i dołączyli do wesołej gromadki, moją uwagę zwrócił niepokojący fakt, że mają podłożony polski dubbing. Początkowo Marik miał idiotyczny, nosowy głos, ale z czasem brzmiał coraz lepiej i przestał mi przeszkadzać. Potem jeszcze miały miejsce jakieś perypetie w piwnicy mojego ojca z udziałem pogardliwie nastawionego kolegi z klasy, mojej koleżanki i lataniem, ale to mniej istotne. Obudziłam się spocona.
-
Bliska mi osoba trafi jutro do szpitala psychiatrycznego. Moje zaskoczenie miesza się z uczuciem zawiedzenia i złości na nią, że nie poradziła sobie sama.
wtorek, 10 stycznia 2012
studnia podświadomości
Niezwykle istotnym elementem mojego życia są marzenia senne. Mam zaburzenia snu, przez co wybudzam się często w nocy, co z kolei skutkuje kilkukrotnie większą dawką dziwacznych obrazów i wypaczonych wspomnień w głowie. Dzisiejsza noc nie była wyjątkiem, a z kilku snów zwróciły moją uwagę trzy, które zapamiętałam. Jak to zazwyczaj bywa, pamiętam je od jakiegoś charakterystycznego momentu, nie w całości.
-
Znajdowałam się w przedpokoju na piętrze mojego domu, gdzie mieszka mój kuzyn. Jakiś młody mężczyzna próbował przewiercić mi twarz ciemnozieloną wiertarką, taką, jaką bez problemu można kupić w Castoramie. Musiałam mieć dużo siły, albo on musiał być wyrośniętym pięciolatkiem, bo nie miałam problemu z siłowaniem się z nim i wykręcaniem narzędzia w kierunku jego twarzy. Po jakimś czasie udało mi się go zmusić do cofnięcia się w tył, do innego pokoju, po czym po kilku próbach zamknęłam białe drzwi. Kiedy nie udało mu się ich otworzyć, zrobił coś, czego się spodziewałam - zaczął przewiercać drewno na wylot, mniej-więcej w miejscu, w którym trzymałam klamkę. Wtedy zwróciłam uwagę na leżący na szafce po mojej lewej stronie nóż kuchenny - typowy tasak do krojenia mięsa, używany w wielu tanich filmach grozy. Wzięłam go i otworzyłam drzwi, po czym zaczęłam dźgać napastnika, zadając mu płytkie ciosy. W tym momencie miałam już świadomość, że śnię, i zadając mu głęboką ranę, zaczęłam się zastanawiać nad uczuciem, jakie miałam w dłoni, dosięgając nożem jego kręgosłupa. Facet miał swoją drogą dość beznamiętnie zaskoczoną minę, co jest typowym elementem snu. Wtedy spostrzegłam, że dokładnie za nim, stykając się torsem z jego plecami, stał inny mężczyzna, ale to była krótka chwila, po której oboje zniknęli, a ja zauważyłam, że w pokoju bawią się klockami Atomówki. Szybko podbiegłam do nich i zmasakrowałam je nożem, ale w całym tym chorym teatrzyku nie było krwi, więc wyobraziłam sobie, jak by to mogło wyglądać, gdy po całym pomieszczeniu porozrzucane są wnętrzności. Gdy już moje wyobrażenie się spełniło, spostrzegłam, że z otwartego, pozbawionego skóry tułowia Bójki wyłania się drobny, pieczony indyk.
-
Lekcja WFu. Wszyscy sztywno leżymy pod ścianą, zwróceni ku niej głowami. Kiedyś w klasie istniał jakiś konflikt pomiędzy zwariowanym, sympatycznym Aleksandrem, a jeszcze bardziej zwariowaną, rezolutną tykająca bombą, Kariną, i w tym śnie był on aktualny. Mówiłam coś do Alka, kiedy nagle spostrzegłam, że Karina stanęła nad moją głową w rozkroku i (nie ukrywając) spuściła na nasze głowy strumień ciepłego moczu. Był to jakiś gest nienawiści w stosunku do chłopaka, ja natomiast napatoczyłam się przypadkiem. Natychmiast wstałam i w związku z naturalną koleją rzeczy krzyczałam w szoku, wzywając nauczycieli.
- To było do Alka. Ty zawsze tylko sprawiasz (dodatkowe) problemy - odpowiedziała beznamiętnie moja oprawczyni.
Ze łzami w oczach rzuciłam się na nią i zaczęłam ją dusić.
- Ty dziwko!!! Dlaczego mnie obsikałaś?! Nienawidzę cię! Dlaczego mnie obsikałaś?!
- Hahahaha! Ale masz śmieszną minę teraz!
- Zamknij się! Zobaczymy, jak umrę, to nie będę sprawiać problemów! Nienawidzę was!
Klasa zaczęła przechodzić do innej sali, a ja wyszłam gdzie indziej i nauczyciel od etyki wraz z zastępczynią wicedyrektorki zaczęli ze mną dyskutować na temat zwolnienia z WFu.
Karina nie ma szczęścia w moich snach; w poprzednim z jej udziałem zabiłam ją śrubokrętem. Wbrew pozorom ją lubię.
-
[fragment pominięty] Wielkie święto szkolne odbywało się w hybrydzie mojego domu z budynkiem szkolnym. Siedziałam w moim pokoju, z wnętrzem w odbiciu lustrzanym rzeczywistego ułożenia mebli i szklanymi drzwiami, typowymi dla banków, gdy zauważyłam, że cyber gothka, którą zawzięcie obserwuję, i którą nazwałam Obiektem (jako chodzący paradoks, używam tego określenia, żeby nie zwracać jej uwagi wymawiając imię) siedzi na ławce na wprost moich drzwi, wraz z jakąś dziewczyną i chłopakiem. Ze skrywaną uciechą zaczęłam zakładać stylowe, czarne rękawiczki bez palców, z doszytymi pasami z metalowymi klamrami (rękawiczkowa gijinka moich industrialowych spodni?). Nagle Obiekt wstała i weszła do mojego pokoju, wraz z chłopakiem, który okazał się jej bratem. Usiedli koło mnie przy stole (jakim stole??? ach, sny), tak, że chłopak siedział tuż koło mnie na ławce (?). W ogóle to właśnie znajdowaliśmy się w jakimś barze. Zaczął mi tłumaczyć że cośtam to kłamstwo i że przyszli mi to powiedzieć. Naprzeciw dziewczyny siedziała jej matka (???), z zaciekawieniem i zmartwieniem przysłuchująca się naszej rozmowie. Chwilę potem wstali i zmierzali ku drzwiom, a ja zwróciłam się do Obiektu, że jak to, że to nie może się tak skończyć, że nie porozmawiamy? Zaczęłam jej mówić, że słucha tego co ja, że ma ładną twarz, świetne ubrania i włosy i że ją stalkuję od pierwszego roku w szkole, a ona skromnie zaprzeczyła komplementom. Już miała wychodzić, kiedy zaczęłam skakać wokół niej tyłem, a swoją drogą miałam moją trójkątną grzywkę, która pojawiła się podczas desperackiego podskakiwania. Ona wyszła i usiadła znowu na ławce, potem gdzieś poszła i ja się dosiadłam. W tym momencie przed moimi oczami ukazała się scenka. Widziałam zazielenione gałęzie drzew, na jednej z nich wisiał karykaturalny nietoperz, niżej drobna mysz karmiła swoje dziecko. Nietoperz zleciał i podbiegł nieco dalej, po czym zjadł inną mysz, która siedziała na tej samej gałęzi co pierwsza. Potem wrócił na miejsce. Po chwili ukazał się surrealistyczny kadr, w którym zobrazowane było soniczne wykrywanie ofiary przez drapieżnika. Tym razem podreptał do pierwszej myszy i w drastycznym ujęciu wzleciał z nią w górę i zmiażdżył zębami, tak, że na dół polały się strugi krwi. Teraz Obiekt zauważyła, że też siedzę na jej ławce, i popatrzyła w górę, a ja powiedziałam, że obserwuję nietoperza. Zrobiłam smutną minę i spojrzałam na nią, sugerując ubolewanie nad jej niechęcią do rozmowy, a jej twarz wydawała mi się z czasem coraz brzydsza i bardziej powykrzywiana, i jakby jeszcze pulchniejsza i scentralizowana.
-
Dziś mam dużo do zrobienia.
-
Znajdowałam się w przedpokoju na piętrze mojego domu, gdzie mieszka mój kuzyn. Jakiś młody mężczyzna próbował przewiercić mi twarz ciemnozieloną wiertarką, taką, jaką bez problemu można kupić w Castoramie. Musiałam mieć dużo siły, albo on musiał być wyrośniętym pięciolatkiem, bo nie miałam problemu z siłowaniem się z nim i wykręcaniem narzędzia w kierunku jego twarzy. Po jakimś czasie udało mi się go zmusić do cofnięcia się w tył, do innego pokoju, po czym po kilku próbach zamknęłam białe drzwi. Kiedy nie udało mu się ich otworzyć, zrobił coś, czego się spodziewałam - zaczął przewiercać drewno na wylot, mniej-więcej w miejscu, w którym trzymałam klamkę. Wtedy zwróciłam uwagę na leżący na szafce po mojej lewej stronie nóż kuchenny - typowy tasak do krojenia mięsa, używany w wielu tanich filmach grozy. Wzięłam go i otworzyłam drzwi, po czym zaczęłam dźgać napastnika, zadając mu płytkie ciosy. W tym momencie miałam już świadomość, że śnię, i zadając mu głęboką ranę, zaczęłam się zastanawiać nad uczuciem, jakie miałam w dłoni, dosięgając nożem jego kręgosłupa. Facet miał swoją drogą dość beznamiętnie zaskoczoną minę, co jest typowym elementem snu. Wtedy spostrzegłam, że dokładnie za nim, stykając się torsem z jego plecami, stał inny mężczyzna, ale to była krótka chwila, po której oboje zniknęli, a ja zauważyłam, że w pokoju bawią się klockami Atomówki. Szybko podbiegłam do nich i zmasakrowałam je nożem, ale w całym tym chorym teatrzyku nie było krwi, więc wyobraziłam sobie, jak by to mogło wyglądać, gdy po całym pomieszczeniu porozrzucane są wnętrzności. Gdy już moje wyobrażenie się spełniło, spostrzegłam, że z otwartego, pozbawionego skóry tułowia Bójki wyłania się drobny, pieczony indyk.
-
Lekcja WFu. Wszyscy sztywno leżymy pod ścianą, zwróceni ku niej głowami. Kiedyś w klasie istniał jakiś konflikt pomiędzy zwariowanym, sympatycznym Aleksandrem, a jeszcze bardziej zwariowaną, rezolutną tykająca bombą, Kariną, i w tym śnie był on aktualny. Mówiłam coś do Alka, kiedy nagle spostrzegłam, że Karina stanęła nad moją głową w rozkroku i (nie ukrywając) spuściła na nasze głowy strumień ciepłego moczu. Był to jakiś gest nienawiści w stosunku do chłopaka, ja natomiast napatoczyłam się przypadkiem. Natychmiast wstałam i w związku z naturalną koleją rzeczy krzyczałam w szoku, wzywając nauczycieli.
- To było do Alka. Ty zawsze tylko sprawiasz (dodatkowe) problemy - odpowiedziała beznamiętnie moja oprawczyni.
Ze łzami w oczach rzuciłam się na nią i zaczęłam ją dusić.
- Ty dziwko!!! Dlaczego mnie obsikałaś?! Nienawidzę cię! Dlaczego mnie obsikałaś?!
- Hahahaha! Ale masz śmieszną minę teraz!
- Zamknij się! Zobaczymy, jak umrę, to nie będę sprawiać problemów! Nienawidzę was!
Klasa zaczęła przechodzić do innej sali, a ja wyszłam gdzie indziej i nauczyciel od etyki wraz z zastępczynią wicedyrektorki zaczęli ze mną dyskutować na temat zwolnienia z WFu.
Karina nie ma szczęścia w moich snach; w poprzednim z jej udziałem zabiłam ją śrubokrętem. Wbrew pozorom ją lubię.
-
[fragment pominięty] Wielkie święto szkolne odbywało się w hybrydzie mojego domu z budynkiem szkolnym. Siedziałam w moim pokoju, z wnętrzem w odbiciu lustrzanym rzeczywistego ułożenia mebli i szklanymi drzwiami, typowymi dla banków, gdy zauważyłam, że cyber gothka, którą zawzięcie obserwuję, i którą nazwałam Obiektem (jako chodzący paradoks, używam tego określenia, żeby nie zwracać jej uwagi wymawiając imię) siedzi na ławce na wprost moich drzwi, wraz z jakąś dziewczyną i chłopakiem. Ze skrywaną uciechą zaczęłam zakładać stylowe, czarne rękawiczki bez palców, z doszytymi pasami z metalowymi klamrami (rękawiczkowa gijinka moich industrialowych spodni?). Nagle Obiekt wstała i weszła do mojego pokoju, wraz z chłopakiem, który okazał się jej bratem. Usiedli koło mnie przy stole (jakim stole??? ach, sny), tak, że chłopak siedział tuż koło mnie na ławce (?). W ogóle to właśnie znajdowaliśmy się w jakimś barze. Zaczął mi tłumaczyć że cośtam to kłamstwo i że przyszli mi to powiedzieć. Naprzeciw dziewczyny siedziała jej matka (???), z zaciekawieniem i zmartwieniem przysłuchująca się naszej rozmowie. Chwilę potem wstali i zmierzali ku drzwiom, a ja zwróciłam się do Obiektu, że jak to, że to nie może się tak skończyć, że nie porozmawiamy? Zaczęłam jej mówić, że słucha tego co ja, że ma ładną twarz, świetne ubrania i włosy i że ją stalkuję od pierwszego roku w szkole, a ona skromnie zaprzeczyła komplementom. Już miała wychodzić, kiedy zaczęłam skakać wokół niej tyłem, a swoją drogą miałam moją trójkątną grzywkę, która pojawiła się podczas desperackiego podskakiwania. Ona wyszła i usiadła znowu na ławce, potem gdzieś poszła i ja się dosiadłam. W tym momencie przed moimi oczami ukazała się scenka. Widziałam zazielenione gałęzie drzew, na jednej z nich wisiał karykaturalny nietoperz, niżej drobna mysz karmiła swoje dziecko. Nietoperz zleciał i podbiegł nieco dalej, po czym zjadł inną mysz, która siedziała na tej samej gałęzi co pierwsza. Potem wrócił na miejsce. Po chwili ukazał się surrealistyczny kadr, w którym zobrazowane było soniczne wykrywanie ofiary przez drapieżnika. Tym razem podreptał do pierwszej myszy i w drastycznym ujęciu wzleciał z nią w górę i zmiażdżył zębami, tak, że na dół polały się strugi krwi. Teraz Obiekt zauważyła, że też siedzę na jej ławce, i popatrzyła w górę, a ja powiedziałam, że obserwuję nietoperza. Zrobiłam smutną minę i spojrzałam na nią, sugerując ubolewanie nad jej niechęcią do rozmowy, a jej twarz wydawała mi się z czasem coraz brzydsza i bardziej powykrzywiana, i jakby jeszcze pulchniejsza i scentralizowana.
-
Dziś mam dużo do zrobienia.
niedziela, 8 stycznia 2012
zardzewiałe szuflady
Leżąc przed chwilą w wannie z maszynką do golenia w dłoni, zdałam sobie sprawę, że ja, wyobcowana, nieatrakcyjna istotka, dałam kiedyś chłopakowi kosza. Był to parę lat starszy ode mnie Francuz, poznany na PaintChacie na Rosanbo (nadal tam bywa). Ćwierkał do mnie przez długi czas, nie mogąc chyba zrozumieć mojego braku zainteresowania zawieraniem bliższych relacji z osobą, która ledwo znam, więc w końcu powiedziałam mu, żeby się odczepił i dał mi spokój. Trochę mi było go szkoda, bo był to miły chłopak, ale ja z politowaniem patrzę na ideę chodzenia ze sobą. To niedojrzałe, niestałe i lekkomyślne (w dużej części), a ja bardziej doceniam ostrożną przyjaźń. Może właśnie dlatego lepszy kontakt mam z dziewczynami i homoseksualistami.
-
Uwielbiam te fragmenty w utworach muzycznych, które emanują poruszającą rozpaczą i charyzmą, wodospady uczuć uderzające w serce silnymi strumieniami. Przejmujące "Release me!!!... from this burning halo..." (Front Line Assembly) czy "I'm... never gonna be the one!... for you..." (Marilyn Manson). Na myśl przychodzi mi jeszcze "F99" Alsdead (refren). To szczególnie kojarzy mi się z wodospadem.
Z drugiej strony są też te zwiędnięte kwiaty, utwory, które dotykają w podobny, choć mniej spektakularny sposób. O ile te pierwsze zdają się jeszcze wołać o pomoc, skrywać głęboko resztki nadziei, zużywane na ten ostateczny krzyk, tak te drugie są wynikiem jej braku. Nie jestem fanką Mansona, ale ostatnio dużo o nim czytam i słucham, więc na myśl przychodzi mi jego cudowny, agonalny głos. A w tym temacie na największą uwagę zasługuje "Man that You Fear" i "Minute of Decay", owoce prawdziwej, wyniszczającej rozpaczy.
-
Tyle do powiedzenia... do siebie?
-
Uwielbiam te fragmenty w utworach muzycznych, które emanują poruszającą rozpaczą i charyzmą, wodospady uczuć uderzające w serce silnymi strumieniami. Przejmujące "Release me!!!... from this burning halo..." (Front Line Assembly) czy "I'm... never gonna be the one!... for you..." (Marilyn Manson). Na myśl przychodzi mi jeszcze "F99" Alsdead (refren). To szczególnie kojarzy mi się z wodospadem.
Z drugiej strony są też te zwiędnięte kwiaty, utwory, które dotykają w podobny, choć mniej spektakularny sposób. O ile te pierwsze zdają się jeszcze wołać o pomoc, skrywać głęboko resztki nadziei, zużywane na ten ostateczny krzyk, tak te drugie są wynikiem jej braku. Nie jestem fanką Mansona, ale ostatnio dużo o nim czytam i słucham, więc na myśl przychodzi mi jego cudowny, agonalny głos. A w tym temacie na największą uwagę zasługuje "Man that You Fear" i "Minute of Decay", owoce prawdziwej, wyniszczającej rozpaczy.
-
Tyle do powiedzenia... do siebie?
piątek, 6 stycznia 2012
ponure skrzypienie schodów w dół
Po raz pierwszy naprawdę podnieciło mnie obrazowanie cierpienia. Zawsze lubiłam kaleczyć moje twory, ale jeszcze nigdy nie podnieciło mnie to seksualnie. Może staczam się coraz bardziej, bo niedawno odkryłam, jak bardzo lubię siniaczyć się o ścianę.
Jest coś pięknego i podniecającego w cierpieniu. Upokorzenie i poniżenie, potrzeba pomocy i jej niedostatek... Upadające, oszpecone piękno, a przez to piękniejsze niż kiedykolwiek. Rozkład umysłu, nadziei, wartości... psychiczno-fizyczna dekadencja. W końcu śmierć, śmierć jako zakończenie ścieżki przez cierniste róże, urwisko, w które spadamy nie wiedząc, co jest na dole. Czy to piekło, niebo, a może twardy grunt?
"Byłaby atrakcyjna, gdyby nie rozrzucone po całym ciele czerwone plamy z białymi, wystającymi wzgórkami. Wyglądała przez to tak nieszczęśliwie, że zacząłem jej żałować jeszcze zanim cokolwiek powiedziała. Jej widok również trochę mnie podniecał, ponieważ nic nie wzrusza nas tak, jak oszpecone piękno."
Do tego profanacja, jako dekadencyjny owoc o słodko-gorzkim smaku, szarpiący kolcami nasze gardła i poruszający nasze czarne, duszne namiętności. To jak seks z zakonnicą.
Mam tyle do powiedzenia, a tak mało słuchaczy, przy których i tak wstydzę się otwierać moją piwnicę. Tu jest mi dobrze, tu nie widać mojej twarzy, tutaj jestem tylko w zimnych słowach. Czy potrzeba mi czegoś więcej?
Może zainteresowania, o ile na nie zasługuję.
-
Swoją drogą czuję się tak dobrze jak nigdy, wypełniając teraz ankietę na temat reklam czy oddając drętwe prace na projektowanie. Przechodzą mnie przyjemne prądy w głowie i łechtanie w gardle. Może to następny fetysz po muzyce?
Mogłabym pisać kilka notek dziennie, każdą na inny temat. Nie mogę tego ująć w jeden nawias.
Jest coś pięknego i podniecającego w cierpieniu. Upokorzenie i poniżenie, potrzeba pomocy i jej niedostatek... Upadające, oszpecone piękno, a przez to piękniejsze niż kiedykolwiek. Rozkład umysłu, nadziei, wartości... psychiczno-fizyczna dekadencja. W końcu śmierć, śmierć jako zakończenie ścieżki przez cierniste róże, urwisko, w które spadamy nie wiedząc, co jest na dole. Czy to piekło, niebo, a może twardy grunt?
"Byłaby atrakcyjna, gdyby nie rozrzucone po całym ciele czerwone plamy z białymi, wystającymi wzgórkami. Wyglądała przez to tak nieszczęśliwie, że zacząłem jej żałować jeszcze zanim cokolwiek powiedziała. Jej widok również trochę mnie podniecał, ponieważ nic nie wzrusza nas tak, jak oszpecone piękno."
Do tego profanacja, jako dekadencyjny owoc o słodko-gorzkim smaku, szarpiący kolcami nasze gardła i poruszający nasze czarne, duszne namiętności. To jak seks z zakonnicą.
Mam tyle do powiedzenia, a tak mało słuchaczy, przy których i tak wstydzę się otwierać moją piwnicę. Tu jest mi dobrze, tu nie widać mojej twarzy, tutaj jestem tylko w zimnych słowach. Czy potrzeba mi czegoś więcej?
Może zainteresowania, o ile na nie zasługuję.
-
Swoją drogą czuję się tak dobrze jak nigdy, wypełniając teraz ankietę na temat reklam czy oddając drętwe prace na projektowanie. Przechodzą mnie przyjemne prądy w głowie i łechtanie w gardle. Może to następny fetysz po muzyce?
Mogłabym pisać kilka notek dziennie, każdą na inny temat. Nie mogę tego ująć w jeden nawias.
drzwi do piwnicy
Obiecywałam sobie, że nie zjem nigdy hamburgera, jako dowód na moją izolację od popkultury, swoiste zwycięstwo nad pospolitością i atakująca zewsząd Ameryką. Tak jak nie udało mi się spełnić tego postanowienia, tak złamałam przyrzeczenie o niezakładaniu otwartego pamiętnika z pełną dostępnością.
To nic takiego. Myślę, że od lat taką rolę pełniło dla mnie Oekaki, coraz bardziej zawodzące moje oczekiwania. Zdałam sobie sprawę, że nie ma sensu dalej machać rękami jak pajac, próbując zwrócić na siebie uwagę. Nie teraz, kiedy jestem osłabiona po ciągnącej mnie za nogi maniodepresjii, kiedy dopiero podnoszę się popijając tabletkę CocaColą. Ameryka. Gdyby szpital miał smak, byłby to smak citalopramu.
Niedawno przeczytałam "trudną drogę z piekła" (wspaniała książka!) i chyba ona zainspirowała mnie do otworzenia bloga, jeśli wcześniej nie zrobiła tego zaskakująco przyjemna wiadomość, że w centralnym Empiku dostępne są płyty industrialnych pionierów. W Merlinie udało mi się zamówić dwa nowe krążki Skinny Puppy i Front Line Assembly, ale mam nadzieję, że na fali upraszczania dźwięków nie wejdą oni do radiowego mainstreamu. Pech chciał, że już na starcie odłamało się pięć ząbków od pudełka tego drugiego. Z listopadowo-grudniowych prezentów przesłuchałam już dwie płyty Marilyn Manson i poza dwiema merlinowymi pozostało jeszcze pięć płyt Pigface z "Headboxu", jak nazwałam tą limitowaną kolekcję. Nazwa bloga jest zadziwiająco podobna do tytułów tych płyt. Zbieg okoliczności.
Teraz słucham "Angriff" Front Line Assembly, i chyba najlepiej oddaje ono mój obecny nastrój.
Trochę krzyczę o pomoc, trochę jestem znudzona i zazdrosna, trochę puszę się psychiczną niezależnością (a może tylko tak mi się wydaje), trochę mi wstyd, ale przede wszystkim czuję, że zawiodłam. Tymczasem widzę niewielkie zainteresowanie nie tylko moją osobą, ale też konceptami do komiksu... a przecież teraz właśnie czuję największą siłę do rozwijania historii, może nawet poniekąd mojej własnej - w sensie zbioru odczuć i obsesji. Mój ekshibicjonizm zaciekle pieprzy się z moją fobią społeczną.
"Muza poety, który nie jest zakochany w rzeczywistości, nie będzie też rzeczywistością, i urodzi mu dzieci z zapadłemi oczami i zwiotczałemi kośćmi."
Za niecały rok koniec świata.
-
Tło bloga jest zmanipulowaną wersją okładki "Split" odrażającego Bizarre Uproar.
To nic takiego. Myślę, że od lat taką rolę pełniło dla mnie Oekaki, coraz bardziej zawodzące moje oczekiwania. Zdałam sobie sprawę, że nie ma sensu dalej machać rękami jak pajac, próbując zwrócić na siebie uwagę. Nie teraz, kiedy jestem osłabiona po ciągnącej mnie za nogi maniodepresjii, kiedy dopiero podnoszę się popijając tabletkę CocaColą. Ameryka. Gdyby szpital miał smak, byłby to smak citalopramu.
Niedawno przeczytałam "trudną drogę z piekła" (wspaniała książka!) i chyba ona zainspirowała mnie do otworzenia bloga, jeśli wcześniej nie zrobiła tego zaskakująco przyjemna wiadomość, że w centralnym Empiku dostępne są płyty industrialnych pionierów. W Merlinie udało mi się zamówić dwa nowe krążki Skinny Puppy i Front Line Assembly, ale mam nadzieję, że na fali upraszczania dźwięków nie wejdą oni do radiowego mainstreamu. Pech chciał, że już na starcie odłamało się pięć ząbków od pudełka tego drugiego. Z listopadowo-grudniowych prezentów przesłuchałam już dwie płyty Marilyn Manson i poza dwiema merlinowymi pozostało jeszcze pięć płyt Pigface z "Headboxu", jak nazwałam tą limitowaną kolekcję. Nazwa bloga jest zadziwiająco podobna do tytułów tych płyt. Zbieg okoliczności.
Teraz słucham "Angriff" Front Line Assembly, i chyba najlepiej oddaje ono mój obecny nastrój.
Trochę krzyczę o pomoc, trochę jestem znudzona i zazdrosna, trochę puszę się psychiczną niezależnością (a może tylko tak mi się wydaje), trochę mi wstyd, ale przede wszystkim czuję, że zawiodłam. Tymczasem widzę niewielkie zainteresowanie nie tylko moją osobą, ale też konceptami do komiksu... a przecież teraz właśnie czuję największą siłę do rozwijania historii, może nawet poniekąd mojej własnej - w sensie zbioru odczuć i obsesji. Mój ekshibicjonizm zaciekle pieprzy się z moją fobią społeczną.
"Muza poety, który nie jest zakochany w rzeczywistości, nie będzie też rzeczywistością, i urodzi mu dzieci z zapadłemi oczami i zwiotczałemi kośćmi."
Za niecały rok koniec świata.
-
Tło bloga jest zmanipulowaną wersją okładki "Split" odrażającego Bizarre Uproar.
Subskrybuj:
Posty (Atom)