czwartek, 12 stycznia 2012

po drugiej stronie

Te kilkanaście minut od wybudzenia się przyniosło mi wyjątkowe wrażenia.

Dziś w nocy miałam wątpliwy zaszczyt występować na planie horroru klasy D, lub może klasy A przez jego surrealistyczność. Nie wiem, czy szalony wstęp do niego był oddzielną przygodą, czy może jedną historią jako całością.

-

W ręku trzymałam album Marilyn Manson. To wyjątkowy album, jako że była to edycja specjalna, hołdująca przeszłości wokalisty. Do krążka przyczepiona była foliowa torebeczka, w której znajdowała się starannie wykonana kopia hologramowej metki od butów Mansona, za którą poszedł do więzienia już na starcie kariery. Po lewej stronie metki nadrukowana było liczba 12, jako że ochrona danych osobowych nie zezwalała na opublikowanie rzeczywistego rozmiaru buta, czyli 17. Właśnie chciałam przegrać kolejny, czwarty utwór do biblioteki komputera, kiedy moja matka zawołała mnie, żeby mi coś powiedzieć. Z tego co pamiętam, okazało się, że mam dwie matki, myląco podobne do siebie z wyglądu, ale o przeciwstawnych charakterach. Wywiązała się między nimi kłótnia, a ja próbowałam ją załagodzić mówiąc niepewnie, że przecież obie są dla mnie matkami, choć jedna była rodzicielką (ta zaśmiała się z politowaniem, kiedy się wykazałam), a druga macochą. I obie pracowały na zmianę.

Pamiętam jeszcze tylko jak przejęłam moce siedmiu czy iluśtam magów i latałam radośnie po moim domu z częściową świadomością, że śnię, i że w głowie mam obserwatora (długa historia), prawdopodobnie wczorajszego autora testu na Mary Sue. Potrafiłam wywoływać niezwykłe zjawiska, byłam odporna na wysokie i niskie temperatury (wnioskując z odwiedzin włączonego piekarnika), poruszałam się w powietrzu korkociągiem, a za mną pojawiały się nieruchome obrazy ognia, wody, śniegu et cetera, które ożywały dopiero po niecałej sekundzie. Mogłam strzelać lodowymi strzałkami z palców i tworzyć w dłoniach magnetyzujące błękitne kule energii. Warunek był jeden: musiałam przy tym wydawać takie odgłosy, jakie mogłyby wydawać moje obecnie bezdźwięczne moce. Zaczęłam się zastanawiać, czemu zawsze tak muszę robić w snach; może mam za mało wiary w siebie.

Gdzieś pomiędzy tym przedstawieniem wywijałam skomplikowane figury akrobatyczne z moim psem (którego nie mam i któremu robiłam "masaż" magnetycznymi kulami energii) i chyba jakąś kobietą, na wysokim podeście w kuchni.

-

Stałam z moim ojcem na przystanku tramwajowym, gdzie każdy tramwaj był zadziwiająco inny.
- To jest w wuj denerwujące - zaczęłam.
- Jak?
- W wuj.
- Wiesz, nie podoba mi się to. Coraz gorsze masz odzywki - podsumował.
Przeszliśmy przez podwójne przejście dla pieszych, po czym znaleźliśmy się na tajemniczej wyspie.

"Horror klasy B na wyspie" - naszym oczom ukazał się tytuł.

Razem z kilkoma innymi osobami przechodziliśmy właśnie przez przejście, które kompletnie nie pamiętam jak wyglądało. Po drugiej stronie znajdował się nasyp, tak błotnisty, że zaraz moje nogi i ręce tonęły w bagnistej ziemi. Przeszłam na górę razem z ojcem, gdzie nasyp znowu zniżał się ku ziemi. Tam, za krzakami znajdowała się metalowa siatka, więc poszliśmy wzdłuż niej.
- Och! Sto dolarów! - spostrzegłam zwinięty plik banknotów na ziemi.
Był nieco przybrudzony, ale podniosłam go i zaczęłam przeliczać papierki.
- Sto dolarów, czterdzieści cztery, dwadzieścia dwa, dziesięć, czterdzieści cztery... - widocznie było ich więcej. Na każdym z nich był inny obrazek, a ponad połowa była uszkodzona - mówiąc delikatnie, jeśli można tak określić pozostałości w postaci małego skrawka.
- Ten jest wycięty jak ze zdjęcia - zwróciłam uwagę na "banknot", na którym widniała sylwetka dziewczyny z częściowo wyciętym tłem.
Szliśmy dalej. Przejście robiło się coraz bardziej mroczne i zarośnięte.
- Wracajmy już, tu jest niebezpiecznie - zasugerowałam.
W drodze powrotnej do obozu (?), gdzie właśnie odbywał się grill, spostrzegliśmy, że w naszą skórę wchodzą wijące się robaki. Zostaliśmy zainfekowani.
- Kurwa mać. Przepraszam. Czego się spodziewałeś po tytule "Horror na wyspie"?
Ojciec spojrzał na mnie groźnie.
- Przestań się tak wyrażać.
Sceneria co chwila zmieniała się od obozowego grilla z moją rodziną, przez galerię katedry, gdzie była moja klasa, po ognisko w towarzystwie postaci z Yu-Gi-Oh!. Niezmiennie jednak czas ten przeznaczaliśmy na wyciskanie spod skóry barwnych wijów, które rozprzestrzeniły się na cały obóz/katedrę/ognisko. Przypominało to dzień wyciskania pryszczy extreme. Co chwila zauważałam nowe pasożyty, i co większe starałam się usuwać, z czego wyglądało to tak, że po namierzeniu ogona wystającego znad skóry niczym wypięty tyłek, chwytałam okoliczną skórę w dwa palce i ściskałam mocno, co skutkowało co prawda wyłanianiem się długiego korpusu wija, ale przy tym rozcinało skórę wzdłuż, choć w środku ciała nie było mięśni czy krwi, ale coś, co przypominało kontynuację skóry właściwej wgłąb. Skóra, wszystko na temat skóry. Czasem wydobywałam kilkucentymetrowe, fioletowe stonogi, a czasem zielone lub białe w jednej trzeciej roztrajające się do trzech głów (potrójne combo). Po usunięciu robaka na skórze nie pozostawało pęknięcie, lecz nielogicznie długie, fioletowe napuchnięte pręgi, wyglądające jak blizny lub żyły. Czasem miejsce, w którym znajdowałam pasożyta wyraźnie mnie bolało, co wskazywało na to, że w rzeczywistości musiałam odczuwać jakieś bóle. Jeszcze po obudzeniu się miałam lęk, że punktowe uciski wyczuwane na dłoniach spowodowane są przez wije. W pewnym momencie, poza nieproszonym gościem wyjęłam też coś, co wyglądało jak złożona pocztówka, a miało oznaczać, że właśnie przekopałam się na drugą stronę globu ziemskiego i dotarłam do Marika i jego rodziny w Egipcie. Gdy już przeskalowali się do normalnych rozmiarów i dołączyli do wesołej gromadki, moją uwagę zwrócił niepokojący fakt, że mają podłożony polski dubbing. Początkowo Marik miał idiotyczny, nosowy głos, ale z czasem brzmiał coraz lepiej i przestał mi przeszkadzać. Potem jeszcze miały miejsce jakieś perypetie w piwnicy mojego ojca z udziałem pogardliwie nastawionego kolegi z klasy, mojej koleżanki i lataniem, ale to mniej istotne. Obudziłam się spocona.

-

Bliska mi osoba trafi jutro do szpitala psychiatrycznego. Moje zaskoczenie miesza się z uczuciem zawiedzenia i złości na nią, że nie poradziła sobie sama.

1 komentarz:

pigeon pisze...

dwie matki kojarzą mi się z "Koraliną", co wybitnie nie poprawia nastroju.
nie cierpię, kiedy wybudzam się z koszmaru i wciąż mam wrażenie, że w nim tkwię, jednocześnie czuję, że nie, ale co jeśli...? wtedy usilnie staram się znów nie zasnąć, żeby sen nie mógł być kontynuowany. i jest to w wuj denerwujące.