Pod koniec ubiegłego roku zupełnym przypadkiem trafiłam na ciekawe zjawisko. Po raz kolejny przekonałam się, że ekstrema undergroundu nieprędko przestaną mnie fascynować i zadziwiać. Czytając pierwszy i niestety ostatni numer gotycko-industrialnego magazynu "Gothica" natrafiłam na krótką recenzję, a raczej opinię na temat mini-albumu Coma Detox pod zachęcającym tytułem "Concussed & Asphyxiated". Wyjątkowo pogardliwa i ośmieszająca ocena (0/6) wzbudziła we mnie duże zainteresowanie. "Jaka muzyka może mieć TAK niską notę?" Czy dobrze zrobiłam sprawdzając?
Na starcie, wchodząc na stronę zawierająca wywiad z wykonawcą, powitały mnie wyjątkowo nieapetyczne zdjęcia gore - prawdopodobnie z wypadków - po bokach. To doprowadziło też do tego, że tekst doczytałam do końca dopiero po kilku dniach, bo ciekawość to pierwszy stopień do Piekła, a ja, jak wiadomo, bardzo chciałabym spotkać Marouta. Pierwsze sample na YouTube postawiły mnie przed nieczystymi wrotami: iść dalej, czy dać sobie spokój? Na ekranie widniała potwornie brzydka, ohydna twarz w kiepskiej jakości czerni i bieli, nie mam pojęcia, czy prawdziwa, czy zszyta z odpadów i skór pomiotów Szatana, kiedy z głośników zaczął wydobywać się znajomy szum typowy dla power electronics. Prawda jest taka, że brzydota i "zło" skutecznie przyciągają, zwłaszcza jeśli są podane w dosłownej, bezwstydnej formie. W momencie, kiedy "wokalista" zaczął przedzierać się przez rozdzierające piski i zgrzyty swoim wynaturzonym wydzieraniem głosu wniebogłosy i ewidentnie bolesnym darciem twarzy, w zdumienie wprawiła mnie moja reakcja. To był kiepski utwór. Rzeczywiście, wyjątkowo kiepski, ale... dawno nie czułam się tak źle, jak słuchając tego jazgotu. Połączenie okładki kasety wydanej w 2010 roku przez wytwórnię "Filth and Violence" z niskiej jakości noise'owym hałasem (maślany żarcik słowny), to wszystko razem działało na mnie potwornie wręcz przygnębiająco. Także tytuły utworów nie pomagały: "Severe Scarring", "Pelvic Implosion" czy "Detrunctson" kojarzyć się mogą wyłącznie z ekstremalnym gore albo odpychającymi industrialnymi krajobrazami, a najlepiej ze wszystkim razem. To mnie zachwyciło. Tak, zachwyciło. To było coś, czego mi brakowało, prawdziwe wrażenia oparte niemal na samej wyobraźni, coś, czym powinien szczycić się dobry horror. Brnęłam dalej. Weszłam w ponury świat undergroundowego power electronics, gdzie nie ma żadnych zahamowań czy tabu.
Długo by opisywać moje podróże po świecie ścieków i kopulujących szczurów, ale wystarczy napisać, że z każdą godziną czułam się coraz gorzej. Autentycznie czułam, jakby coś we mnie umierało. To było wspaniałe, czysty masochizm, umysłowe mdłości nadchodzące z każdym kolejnym tytułem obskurnych kaset i winyli. Aż w końcu trafiłam na geniusz.
Jak mało potrzeba, aby w mgnieniu oka poczuć się nieszczęśliwym? Wystarczy kontrastowa czarno-biała fotografia, trochę niepokojących efektów psychologicznych i trutka na dobry nastrój gotowa. Czytałam gdzieś, że czujemy niepokój, kiedy zmanipulujemy zdjęcie tak, że odwrócimy postać do góry nogami, oprócz twarzy, tak, że będzie wyglądała, jakby miała brodę na czubku głowy. Nasz umysł gubi się w tym, kiedy widzimy, że coś jest nie tak. W tym wypadku to horyzontalne odwrócenie przekrzywionych oczu i wertykalne uśmiechniętych ust. Do tego odpowiednie dobranie twarzy, bo modelkę "naprawiałam" w Paintcie i mimo wszystko buzię nadal miała wyjątkowo krzywą. Na koniec podniszczamy nasze dzieło, na przykład przyklejając taśmę i zrywając ją razem z resztkami papieru. Voilá!
Byłam tak zafascynowana tą okładką, doskonale oddającą zawartość (i w ogóle zjawisko hałaśliwej antymuzyki), że odważyłam się nawet ściągnąć album (jedyny sposób na odsłuchanie). Miałam już wcześniej styczność z tym krzywym pomnikiem niepokoju, bo na YouTube dostępny jest utwór o znajomym tytule dla czytelników bloga - "Gutter" (uwaga na uszy!). Ku mojemu całkowicie pozytywnemu zaskoczeniu, zaraz po włączeniu pierwszej ścieżki dotarł do mnie melancholijny industrial, utwór, który nazwałam "fabryką blaszanych wodospadów". Dalej były klasycznie "działające blaszane wodospady", "święta niszczarka złomu" i tym podobne młoty pneumatyczne, ale wszystko w dobrej jakości. To ciekawe, że po tylu latach wykonawca zdobył się na wydanie CD. Ale to, co mnie najmilej zaskoczyło, to przeważające oparcie na industrialu. Żadnych gwałtów? Pedofilii, gore, morderców? Moje autodestrukcyjne nastawienie na nic? Może to i dobrze, bo co za dużo, to niezdrowo.
Tymczasem w oko wpadły mi jeszcze dwie inne okładki albumów krewnych i znajomych Grunta, z gruntu odrażających: Taint, ze swoim "Schoolyard Bruises" oraz Bizarre Uproar ze swoim "Split", wykorzystanym przeze mnie jako tło bloga, a wyrażającym niesamowitą ekspresję agresji i przerażenia. Tego drugiego nie miałam ochoty odsłuchiwać ze względu na wyjątkowo odpychający charakter wykonawcy.
Doszło nawet do tego, że w moim zachwycie nad brzydotą zaczęłam sama bawić się w tworzenie noise'owych okładek.
Mam nadzieję, że patrząc na nie czujecie się tak źle, jak ja patrząc na oryginalne artworki.
-
Musicie wiedzieć, że bardzo się staram pisząc te wywody. Nad tym siedzę już ponad trzy godziny, i jestem tak zmęczona, że dalszą część odłożę na później. Cieszę się, że ktoś to w ogóle czyta.
4 komentarze:
Dawno nei czytałam bloga, przy którym ktoś w istocie tak by się starał przy pisaniu i to widać. Ten kunszt słowa. Coś naprawdę przyjemnego.
czytałam tę notkę zafascynowana, może kiedyś odważę się zapuścić glebiej w opisywaną muzykę, nie wiem. Na razie chodzę wokół, odtwarzam fragmenty i szybko uciekam. W muzyce szukam przede wszystkim energii, czegoś, co w jakiś sposób popchnie do przodu i w górę, da motywację i napełni siłą, a te utwory zdają się działać wręcz przeciwnie. Ale będę o nich pamiętać.
A okładki są niepokojące w fascynujący sposób. Zwłaszcza ostatnia działa mocno.
Noise to taki specyficzny gatunek antymuzyki, który kojarzy mi się z przygnębiającym horrorem gore. W jakiś sposób cię fascynuje, zaglądasz do niego czasem, ale na dłuższą metę wolisz poczytać dobry kryminał albo fantasy. W mojej bibliotece tego typu utwory zajmują raczej pozycję ciekawostek, niż czegoś, czego słucham na co dzień. Czasem po prostu warto wiedzieć, dokąd jest się w stanie posunąć człowiek, jako twórca.
Cóż, okładka faktycznie robi wrażenie.. ale to nie do końca moja estetyka. Wolę pomieszanie piękna z bólem. Eros i Tanatos.
Jak o tym myślę, to przykre, że chyba nie udało mi się jeszcze spotkać płyty o idealnej dla mnie okładce. Lubię Sleeping with ghosts Placebo, Bordeaux Closterkellera, decemberunderground AFI czy Common Existence Thursday. Ale to wszystko jeszcze nie to. Chcę czerwieni krwi, białych nadgarstków i smutnego, androgynicznego chłopca o ciemnych włosach bądź niewiasty spełniającej te warunki.
~astray
Estetyka hałasu, ot.
Mam tą pierwszą płytę i muszę przyznać, że okładka jest naprawdę dobra. Przypomina nawet niektóre z moich osobistych prac.
Gustujesz w stylistyce emo, czy to zbieg okoliczności, że lubisz ten typ przedstawiania?
Prześlij komentarz